Przedsiębiorca kontra reszta świata. Jak lepiej sobie radzić w relacjach z innymi i z samym sobą

Co jest dla ciebie najtrudniejsze w byciu przedsiębiorcą?

Jakiś czas temu zadałem takie pytanie na Facebooku i wyszła z tego całkiem długa lista. Ale kilka wątków się powtarzało.

Prowadzenie firmy pochłania masę energii. Niektórzy odchodzą z etatu z nadzieją, że na swoim będą mogli pracować mniej. Okazuje się, że mentalnie są w pracy od rana do wieczora – i w snach często też.

Prowadzenie firmy to obciążenie emocjonalne. Nie dość, że bierzesz na siebie dużą odpowiedzialność to jeszcze musisz radzić sobie z negatywnymi komentarzami.

Prowadzenie firmy to wiele pytań, na które nie znasz odpowiedzi, i trudnych decyzji, których nikt za ciebie nie podejmie.

Wyzwań jest wiele… na szczęście znam człowieka, który jak mało kto potrafi podpowiedzieć, jak sobie z nimi radzić!

To konsultant w zakresie produktywności osobistej i motywacji, autor znakomitych książek takich jak „Życiologia”, „Głaskologia” czy „Wy wszyscy moi ja”. Niedawno był gościem 10. urodzin MWF, gdzie nagraliśmy tę rozmowę. Panie i panowie – Miłosz Brzeziński.

Prezent dla słuchaczy

Klub MWF
Zapisz się do Klubu MWF i zdobądź dostęp do wielu dodatkowych materiałów Chcę to 

Podcast w wersji wideo

Aby używać odtwarzaczy multimedialnych, musisz wyrazić zgodę na użycie plików cookies usług odtwarzaczy
Ok, zgadzam się

Tych odcinków też warto posłuchać

Podcast do czytania

Ponieważ to będzie nagranie podkastu, musi się zacząć od pytania, wy je zadacie. Ja powiem tylko imię, a wy dokończycie.

Marek Jankowski: Dzień dobry, Miłoszu. Jaką książkę ostatnio przeczytałeś?

Miłosz Brzeziński: No właśnie… Ja się zawsze dziwię, dlaczego Marek zadaje to pytanie. W sumie nie wiem, jakie to ma znaczenie, ale Marek zakłada na przykład, że jak ktoś coś czyta, to na pewno jest to dobre. Otóż większość książek, które czytam, w ogóle mi się nie podoba.

Nie wiem więc, czy to będzie miało jakiś sens, co odpowiem, ale ostatnio na przykład czytałem Listy do młodego poety Rilkego. Nie jest to jakaś ambitna objętościowo pozycja, bo chyba tam jest mniej tekstu niż w Na jagody. Ale wydało mi się, że to jest ważne, bo poeci zajmują się prawdą i piszą bardzo lapidarnie, treściwie, a w związku z tym tego rodzaju lektura zawsze mnie skłania do tego, żeby się zastanowić, czy nie lepiej czasami powiedzieć mniej, a konkretnie.

Zresztą ja mam dziecko, część z państwa pewnie już o tym wie. Jest to dziecko typu córka, po płaczu słyszę, że są rodzice na tej sali. Moje dziecko typu córka uczy mnie ewidentnie, że jak powiem trzy zdania, to już jest za dużo. Ja muszę ułożyć takie jedno soczyste, treściwe zdanie najlepiej. Bo jak powiem dwa więcej, to wiemy, że słowa rodzica są taką specyficzną falą fizyczną, która dociera do dziecka po czterdziestu latach najczęściej.

Dziękuję bardzo. Poezja… Dobrze, chyba jeszcze nie było poezji. Żaden z gości nie powiedział o poezji.

To dostanę książkę za oryginalność?

O tak, tak! Dobrze, to teraz do rzeczy. Są tacy ludzie, znam takich – sam tak mam czasami, kiedyś częściej, teraz mniej – którzy nigdy nie wychodzą z pracy mentalnie. To znaczy: jestem na wakacjach – myślę o pracy, jestem pod prysznicem – myślę o pracy, w telewizji leci serial – myślę o pracy. To jest trochę dobre z jednej strony, dlatego że jak jestem w innych okolicznościach, to mogę wpaść na jakiś genialny pomysł. Ale z drugiej strony to nie jest dobre. Raz, że żona się wkurza, że myślę o czymś innym, ale też nigdy nie odpoczywam, będąc cały czas głową w pracy. I moje pierwsze pytanie brzmi, jak to zrobić, żeby wyjść tą głową z pracy? Czy można się w ogóle jakoś tak odciąć i zdecydować, że nie chcę o czymś myśleć, i o tym nie myśleć?

Można.

Dziękuję.

Zasadniczo jest to możliwe. Wiele z tych pytań – już część z nich widziałem, bo Marek mi je wysłał, żebym nie spał tydzień – dotyczy w gruncie rzeczy odpowiedzi na przykład na to, czy można zjeść jakąś tabletkę albo wziąć czopka, żeby się coś zadziało. Farmacja radzi sobie z częścią przypadłości na pewno i są na to sposoby.

Ale to jest trochę tak, jak państwo czasami trafiacie do lekarza, który mówi: „Pan musi trochę biegać, jeść trochę więcej warzyw, burgerki to już nie, coli to nie bardzo… Alkohol pan pije?” „Sporadycznie.” „Sporadycznie to już dla pana jest za dużo. Nie może się pan stresować.”

Lekarz buduje taki wizerunek życia idealnego i wiadomo, że nikt nie da rady tak żyć, tylko Dalajlama ewentualnie. A my mówimy tak: „Dobra, dobra, dobra. A nie ma takiej tabletki, którą wezmę i będę mógł robić wszystko, co do tej pory, a to wszystko się pozmienia?”

Myślę, że na tym etapie to jest kłopot, że się często zastanawiamy, czy w ogóle wkładanie wysiłku ma sens. Albo w ogóle niektórzy są tak zbudowani, że nie wkładają wysiłku. Niestety nie jest tak, że możemy zmienić coś bez wysiłku. I tak samo nie mamy wpływu, o czym już mówiliśmy, pewnie rozmawiając z Markiem poprzednio, na to, co nam przychodzi do głowy. Ale mamy wpływ w dużej mierze na to, co nam w niej zostaje, chyba że ktoś przeszedł stres traumatyczny, panicznie się czegoś boi. Wtedy nie bardzo, jest to rodzaj jakiegoś emocjonalnego uprowadzenia, nie możemy sobie z tym poradzić. Ale normalnie można to ćwiczyć.

To nie jest tak, że jak mi coś przychodzi do głowy, to koniecznie muszę się tym zająć.

Jednym z największych profitów bycia człowiekiem jest to, że człowiek nie może myśleć o dwóch rzeczach naraz. I to jest ekstra, bo jak zaczniemy myśleć o czymś innym, to ta pierwsza rzecz musi już odpaść. To jest kwestia treningu.

Nie wiem, czy praktykujecie państwo medytację? Podejrzewam, że większość próbowała, bo jak się słucha podkastów i czyta książki, to tam wszyscy medytują. Na szczęście można też medytować w ruchu, można tańczyć, pływać, próbować nie zasnąć wieczorem, czego akurat nie polecam. W każdym razie są inne sposoby. Ale jedną z praktyk medytacyjnych, takim fundamentalnym ćwiczeniem medytacyjnym i paramedytacyjnym jest przywracanie myślom pewnego toru, który zakładamy.

Jednym z największych profitów bycia człowiekiem jest to, że człowiek nie może myśleć o dwóch rzeczach naraz

Jednym z nich jest ten, gdzie się nic nie dzieje, czyli o niczym nie myślę. Kiedyś było takie ćwiczenie, żeby sobie wyobrazić, że myśli są jak chomiki w parku atrakcji. Nie wiem, czy bawiliście się państwo kiedyś w te gry, na trzeźwo w ogóle nie ma sensu. Te chomiki wychodzą i wali się w nie młotkiem. To jest dokładnie to samo – człowiek siedzi i mówi tak: „Ojej, chyba umrzemy.” Wtedy pac i znowu nie mam żadnej myśli w głowie, i siedzę sobie dalej. Albo oglądam serial z żoną, patrzę na nią, patrzę na siebie, cały jestem w chrupkach serowych i mam taką myśl: „Ona chyba cię zostawi.” Pac i znów oglądam serial.

To jest w dużej mierze kwestia treningu. Na początku małe myśli, typu „Zgubiłem kapeć, to był najważniejszy kapeć w moim życiu”, a potem coraz większe, na przykład że firma upadnie, że jak moje dziecko wejdzie na kaloryfer i spadnie, to umrze. Mężczyźni lepiej sobie z tym radzą i w pewnym momencie mówią: „Spadnie raz, to już więcej nie spadnie” – jest w tym jakaś mądrość. My takim surowym treningiem, który na początku wygląda bardzo topornie i siermiężnie, dochodzimy coraz dalej, aż do takiego momentu, w którym czasami nie chcemy o czymś myśleć.

Uprzedzając kolejne pytanie, chcę jednak państwu powiedzieć, że jest pewien fundamentalny kłopot w myśleniu o takich rzeczach – że my nie robimy tego, co powinniśmy, co zawsze jest w tle naszych działań. Mamy pewien plan, co warto byłoby zrobić. Człowiek wstaje rano, jak ma taki lepszy dzień, co z wiekiem akurat coraz rzadziej się zdarza, i mówi: „Dzisiaj coś tam porobię.” A potem przychodzi godzina 23:00 i mówi: „Jak to się stało w ogóle, nic z tego nie porobiłem. Szedłem w stronę laptopa, ale po drodze była lodówka, toaleta i tak dalej. I się nie złożyło”

Moim zdaniem efektywniejsze jest, jak pokazują badania, żeby się na coś najpierw nastawić, zadać sobie pytanie, co właściwie chcę teraz robić, a nie zakładać, że to wszystko się jakoś poukłada. Jest to coś, z czym wszyscy mamy do czynienia. Mówią nam: „Zaplanuj coś, miej jakiś kierunek, cel”, ale to nie tylko o to chodzi. Chodzi też o to, żeby pociąć dzień na bardzo malutkie kawałki, nawet takie dziesięciominutowe albo i mniejsze, jak ktoś ma kłopot z koncentracją i co siedem minut się okazuje, że jest w ogóle gdzie indziej niż próbował. Na przykład idzie pod prysznic, a ocknął się na dyskotece i nie wie, jak to się stało. Niektórzy tak mają.

Moja córka wchodzi do domu, mówi, że teraz odrobi lekcje, a nagle się kąpie. Ja pytam: „Zosiu, co ty robisz?” „O, Boże, nie wiem, co się stało w ogóle.” Ale to jest wielka metafora życia, bo wszyscy tak mamy. Człowiek mówi, że teraz popisze, a nagle scrolluje bezmyślnie Instagrama. Ten dzień trzeba dzielić na bardzo malutkie kawałeczki. Czasami jak czuję, że coś mi tam nie zwiera po nocy, że magnez nie bardzo, cukier też, wtedy mówię: „Teraz ważne, żebym się umył i zjadł śniadanie.” I ludzie tak normalnie robią. Ważne, że teraz to jest ważne. Odpalam sobie tę część głowy, która będzie mnie pilnowała po drodze.

Skąd to się wzięło? Nie wzięło się z takiego mojego rzeźbienia, bo ja mam problemy z dotarciem do toalety rano, tylko z tego, że raczej mamy pewną możliwość nastawienia się na coś i zaprogramowania. To o wiele lepiej rokuje niż robienie sobie wyrzutów. Oczywiście, druga metoda też jest niezła: „Miałem zrobić raport, nie zrobiłem, więc wsadzę sobie palec w oko. ” Ludzie wymyślają sobie straszne kary albo kopią się prądem. Ale to jest mniej skuteczne, bo wtedy jest już pozamiatane.

W sumie te badania, może się z nimi państwo zetknęliście, zaczęły się od tego, że zadano sobie pytanie, czy ludzie, którzy chodzą do kościoła, są bardziej etyczni od tych, którzy nie chodzą do kościoła? Od razu państwu odpowiem, że są. Są bardziej etyczni w niedzielę. Jak pójdą do kościoła pod warunkiem, że pójdą rano. Nawet sprawdzano, czy te osoby w niedzielę ściągają więcej pornosów. Otóż ściągają mniej, trochę. Zależy co jeszcze było na kazaniu, ale mniej. I dlaczego to jest dla nas takie ważne? Dlatego, że jesteśmy bardzo silnie sterowani sytuacyjnie, o wiele silniej, niż chcielibyśmy na to pozwolić.

Gdy na przykład idę i mijam tego symbolicznego pączka na stole, to gdy jestem przed tym stołem i za tym stołem, to jestem zupełnie kim innym, zupełnie inną osobą. Państwo to znacie – człowiek idzie do centrum handlowego i myśli: „Wejdę, rzucę tylko okiem, co tam w modzie.” Wystarczy pokonać dwie witryny i już następuje w nas transformacja: „Yyyy… taki szaliczek, pewnie chce iść ze mną do domu, patrzy tak, pewnie ostatni, przecena.” I już. Jeszcze przed chwilą nie uważaliśmy, że w ogóle czegoś potrzebujemy. Sekret do szczęścia – niskie oczekiwania – mieliśmy taką mantrę w głowie. Wchodzimy do centrum handlowego i pyk, już tego nie ma, bo szaliczek wygląda ekstra.

Mam też taki przykład z linii lotniczych. Siedzę w samolocie i facet odpowiada offline na mejle. Otwarty laptop, wysyła do boxa, wyląduje, to coś porobi, widać, że się na to nastawił. Wychodzi stewardessa i mówi tak: „Bardzo państwa przepraszamy, tu miało być zawsze wi-fi, ale dzisiaj tego wi-fi nie będzie, bardzo nam przykro.” I ten facet po prostu ma parę pod gwizdkiem w sekundę: „Co!? Wi-fi nie ma!? ” Sekunda minęła i świat już jest mu coś winien. On jeszcze przed chwilą w ogóle nie wiedział, że tak będzie.

Ci z państwa, którzy mają do czynienia z klientami wiedzą, jak to działa. Wystarczy tylko zasygnalizować, że coś mogło być. „Jak to nie? To jest skandal! Ja zawsze myślałem, że w takich liniach…” A widać było, że w ogóle nie jest na to przygotowany, ale mózg już pracuje. I tacy jesteśmy. Jesteśmy o wiele bardziej wrażliwi, niż chcielibyśmy na to pozwolić.

Mój ulubiony przykład, podawany za Alainem de Botton.

„Żona wychodzi rano z domu i mówi do męża:

– Cześć, kochanie, pa.

– No, pa.

Ona potem wraca, a on mówi:

– Co?

– No, co?

– No co, co, co? Gniewasz się?

– Nie.

– Bardzo?

– Tak.

– Ale o co chodzi?

– No, jak to o co?

– Jak to o co?

– Nie wiesz jeszcze, o co, tak? Zapytaj mnie jeszcze raz. No, właśnie, nie wiesz, o co?

– Pytasz mnie jak twoja matka.

– A co rano było?

– No nie wiem, co rano było.

– No ja wychodziłam i co powiedziałam?

– No, pa.

– Pa, kochanie. A ty co powiedziałeś?

– No… no, „pa, kochanie”?

– Nie. Ty powiedziałeś „no, pa”. „No, pa”, tylko tyle dla ciebie znaczę? Kiedyś wstawałeś, wychodziłeś z łazienki, żeby się ze mną pożegnać, buziaki były. Mnie wystarczyłoby, żebyś był tylko taki, jak kiedyś.”

To jest przykład tego, że jak sobie coś postanowię, to ja to zrobię. Nie ma takich osób, tym bardziej, o czym też już rozmawialiśmy z Markiem, że świat nas bardzo do siebie woła, że mamy w ręku mnóstwo aplikacji, narzędzi, które będą zmieniały nasze zachowanie.

To też jest taką mantrą, zresztą z Duke University, że jeżeli dostajesz coś za darmo, to na pewno dostajesz to po to, żeby to zmieniło twoje zachowanie. Jak ktoś daje ci coś za darmo, to musisz się zawsze zastanowić, jaka była intencja zmiany tego zachowania. Bo jak ja na przykład korzystam z tego, że algorytmy coś mi udostępniły, albo że ja dostaję coś nowego, to się zastanawiam jak to zmieni moje nastawienie? Czy ja będę rano szedł z punktu A do punktu B i to nie jest narzędzie, które wygeneruje mi po drodze 50 groszy?

Albo, jak mawiamy z moją córką, efekt wiewiórki – człowiek idzie i mówi: „O, wiewiórka. ” I o 17.00 orientuje się, że nie robi tego, co trzeba, bo wiewiórka była gdzieś z boku.

Dlatego po fakcie to jest już za późno. I te badania, od których zacząłem, opowiadając historię o ludziach, którzy chodzą do kościoła, mówią, że musimy pewne rzeczy sobie najpierw aktywizować i one przez jakiś czas są w naszej głowie. A jeśli ich nie aktywizujemy, to jesteśmy bardzo silnie sterowani sytuacyjnie.

Moglibyśmy powiedzieć, być może nieco kolokwialnie, że mózg szuka sobie zajęcia, tego, co jest fajne, jakaś fajna aplikacja, dziewczyny idą, coś tam, coś tam. Coś sobie zawsze znajdziemy do roboty. Ale jeżeli ja wiem, na co się nastawiam na początku, to oczywiście to nie będzie niemożliwe, bo jesteśmy niedoskonali, ale jest to trudniejsze, a na pewno rano.

Te badania zrobiono na dwa sposoby. Najpierw poproszono ludzi, żeby nie oszukiwali w trakcie badań, a była taka możliwość. To już jest trudne w przypadku studentów, ale mieli nie ściągać. I powiedziano im najpierw, żeby przed rozpoczęciem rozwiązywania zadań przypomnieli sobie dziesięć przykazań. Większość pamiętała trzy i to tak nie do końca. Ale okazało się, że samo to, że mieli sobie w ogóle przypomnieć przykazania, spowodowało, że te osoby potem mniej oszukiwały.

Podobnie zrobiono taką świecką wersję tego badania. Powiedziano studentom tak: „Podpisz takie zobowiązanie, że teraz jak będziesz rozwiązywał to zadanie, to będziesz przestrzegał kodeksu honorowego studenta tej uczelni.” I okazało się, że ludzie też mniej oszukują. Co ciekawe, takiego kodeksu honorowego w ogóle nie ma, on nie istnieje. Wiadomo jednak, że student się nie przyzna, że czegoś nie wie, bo trzeba walczyć do końca, więc ludzie to podpisywali.

O czym tutaj mówimy? Że mamy w głowie taką część od trzymania się pewnych norm, zasad, założeń i tak dalej, ale ona nie jest specjalnie ukrwiona, póki to nie stanie się naszą decyzją. Dlatego o wiele lepiej jest dzielić sobie dzień na takie momenty: „Co teraz, dokąd mam teraz dojść, co mam teraz zrobić?”

Nie wiem, czy państwo już PIT wypełnialiście czy nie? To jest taki smutny moment w życiu zawsze, jak ktoś nie ma kreatywnej księgowości. W każdym razie na końcu PIT-a jest napisane: „To, co tu napisałem, to prawda” – tak mniej więcej. Profesor Ariely mówi, że gdy dajemy komuś coś na końcu, to jest za późno. To, że ja będę chciał być uczciwy, to jest od tego momentu do przodu, a nie wstecz. Dlatego ta zasada sądowa: „To, co teraz powiem, to jest prawda, cała prawda i tylko prawda” – ona nam aktywizuje moralność na jakiś czas. Akurat tyle, żeby się wyspowiadać, iść do domu i potem znowu możemy sobie nakłamać, bo już jest nam łatwiej. Dlatego o wiele lepiej zadawać sobie to pytanie wcześniej. „W jakim kierunku teraz pójdę, co jest teraz przez jakiś czas dla mnie ważne?”. Ważne jest nie to, jak się pan widzi za 25 lat, ale jak się pan widzi za siedem minut.

Staję przed progiem w domu albo ludzie stają przed progiem w domu i mówią: „Teraz nie marudzić, teraz miło wszystkich przywitać.” Wejść, odwiesić ubrania, położyć ciuchy, uśmiechnąć się, buziaki wszystkim, oprócz kotów. I już. Ludzie znowu: „Co teraz?” „Teraz jem.” „Tak? Będą się działy różne rzeczy?” „Nie, nie, nie, teraz jem.” To oczywiście nie spowoduje że to wszystko się zadzieje, ale jest to w dużej mierze odwrócenie sytuacji. Zastanawiam się po prostu nad pewną celowością swojego działania.

Oczywiście, że to jest nudne, bo my z jednej strony nie chcemy się tak dysocjować od wszystkiego. Nie chcemy być tacy, że z dystansem patrzymy na to, co się dzieje i robimy tylko to, co powinniśmy, są takie momenty. Na przykład ciężko jest w trakcie seksu pytać się: „Co teraz? „Co teraz?” I wymyślam tam różne rzeczy.

Mamy takie momenty w życiu, że człowiek raczej chce tak funkcjonować bardzo silnie emocjonalnie, bezmyślnie. Ale my po to planujemy sobie część rzeczy, jak mówi stare przysłowie pszczół, żeby mieć czas na więcej tych rzeczy, które są fajne, a nie, żeby nas wiozło coś. Na przykład nic nie robię, tylko pcham w kabzę mediom społecznościowym, bo po prostu scrolluję i nic z tego nie ma, tylko nabijam oglądalność, zresztą nawet nie analizując.

Na przykład ludzie mają taką regułę: kreacja nad konsumpcją, czyli „Nieważne, ile ja konsumuję, ale muszę więcej czasu poświęcić na kreowanie różnych rzeczy. Pilnuję się, żeby się zabrać za to, co trzeba.”

Mamy takie momenty w życiu, że człowiek raczej chce tak funkcjonować bardzo silnie emocjonalnie, bezmyślnie

W związku z tym, odpowiadając na to pytanie w pokrętny sposób – już go nikt nie pamięta, jestem chyba ostatnią osobą na tej sali, no i Marek, bo ściąga. Chciałbym państwu powiedzieć, bo jest to pytanie o sens, że mniej więcej powinniśmy wiedzieć nie tylko, co będziemy robić w długim terminie, jaki jest sens i kierunek, ale w ogóle po co tu teraz jestem, co mam teraz do zrobienia, co chciałbym, żeby się tu zadziało. Wtedy szansa na to, że nas wytrąci z torów działania jest o wiele mniejsza.

Ostatnią z rzeczy, które chcę powiedzieć w związku z tym pytaniem, jest patent, który wykorzystuje się w pracy z dziećmi z zaburzeniami uwagi, czyli ADHD, z deficytami uwagi. Te urządzenia nazywają się dzwonami uważności. Mają taki jajeczkowy minutnik, który dzwoni co siedem minut, ale nie po to, żeby miały przerwę, bo to nie jest Pomodoro, tylko żeby się pokapowały, czy robią to, co zamierzały.

Bo w przypadku tych osób to jest nieoczywista sprawa – one mają jedno, a potem się ockną gdzieś w Wenezueli na wakacjach. Potem zastanawiają się, jak to jest możliwe. Dzwon co siedem minut pika, a potem coraz bardziej, więc to wszystko jest kwestią treningu i wypracowywania. Oczywiście, o czym też rozmawialiśmy, można zachorować, wyjechać na wakacje, dom się spali – oczywiście odpukać – jakieś straszne rzeczy i to się wszystko rozpieprza. I wszystko od początku. I tak życie wygląda, i na końcu umieramy.

To nie jest też tak, że sobie to pozałatwiamy i już będzie zrobione. Nawet nasz wiek to modyfikuje. Z wiekiem na przykład, być może w większości przypadków, łatwiej jest nam się skupić, ale trudniej zaangażować. Nie możemy więc wszystkiego budować na radości, szczęściu, Niagarze endorfin, bo człowiek w pewnym wieku cieszy się tak o, po prostu. „Jak się cieszysz?” „No bardzo, bardzo się cieszę, jestem poruszony, nawet tak bym powiedział.” I to jest tyle, jakieś ostatnie momenty ekscytacji to już w korku w samochodzie, bo wiadomo, każdy, kto jest kierowcą, wie, że ci co jeżdżą wolniej od niego, to po prostu ułomne ślamazary, a szybciej to wariaci. Tylko tam świat nas jeszcze porusza, a w całej reszcie sytuacji nie.

Dlatego w tym pytaniu jest zaszyta taka presupozycja, że zastanawiając się, co mogę zrobić, mogę wiele zmienić po fakcie. Po fakcie to już czasami mogę się zastanowić co mnie, nie znam dobrego słowa, triggeruje, żebym coś zrobił. To też jest patent buchnięty z grup anonimowych alkoholików, gdzie się zastanawiają, co takiego się zadziało, że zachciało mi się napić, czyli jaka była wymówka – „Że przyszła, że nie przyszła, że zrobiła zupę, że zrobiła zupę, ale nie taką jak moja matka, że nie zrobiła zupy, że było mi smutno, że było wesoło, że były imieniny, że były urodziny.”

My dokładnie tego samego szukamy. Jak się okazuje, że nie robię tego, co sobie założyłem na przykład w tym momencie, kiedy miałem pracować, to się zastanawiam, co się zadziało wcześniej, jaki to był moment, co zrobiłem? Czy pomyślałem sobie, że sprawdzę mejle na telefonie i niestety mi się Facebook odpalił i wszystko się pozamiatało?

Świadomość tego, że mamy dzień podzielony nie na 24 godziny… Tylko znowu, jak rozmawialiśmy z Markiem, w sumie tych najbardziej produktywnych godzin jest mało. Tam było mniej więcej powiedziane, że tych produktywnych godzin nie jest specjalnie dużo, bo dwie; mówią, że od 9.00 do 11.00. Ale moja obserwacja pracy z ludźmi jest raczej taka, że mamy takie 90-minutowe interwały, że jesteśmy się w stanie skupić na 90 minut, jak dobrze idzie. Mamy w życiu takie zwyżkujące momenty, a potem trzeba sobie zrobić przerwę. Takich bloków jest trzy, maksymalnie cztery w ciągu dnia i potem już jest koniec. Potem to już jest raczej struna ze śliny do ziemi, coś się może skupię, ale kto wie, co z tego wyjdzie?

Jeżeli na przykład rano zabieram się do odpowiadania na mejle i robi się z tego 11.00, mówię: „Odpowiem na mejle i popracuję”, to już zawczasu wiem, że jak odpowiem na mejle, to już jest pora odpocząć. I już jest trzy minus jeden, jak mam dobry dzień. A jak mam słabszy dzień, to jest wręcz dwa minus jeden, został mi jeszcze tylko jeden taki blok, chyba że się po drodze zdrzemnę, to mam szansę zrestartować system i trochę to zexploitować. Ale jak nie, to nie. W związku z tym polecam dzielenie sobie dnia na małe kawałki jako bardziej efektywne niż zakładanie i próbę gryzienia takimi wielkimi kawałami. One nas częściej przywołają do tego, co mieliśmy robić. Bo już chciałeś zadać następne pytanie, ja wiem.

Nie, wręcz przeciwnie. OK, udało się, ogarnąłem się na tyle, żeby sobie to dzielić na te małe…

Jak się udało, to się nie ma co cieszyć jeszcze.

Otóż to, bo jak się udało, to może być nawet gorzej.

Mamy umieć, a nie, że się udało.

Ale udało mi się naumieć. Dzielę sobie to na małe kawałki, znalazłem takie cyngle, które powodują, że mi odpala się to, że schodzę ze ścieżki, i wyeliminowałem je, poprawiłem. Super, jestem z siebie dumny. Jak jestem w zoo z rodziną, to potrafię się skupić na tym, że oglądam lemury, a nie myślę o tym, co tam w firmie. Ale wtedy, czasem tak jest, że człowiek ma napady wyrzutów sumienia, dlatego że ja jestem przedsiębiorcą, jestem głową rodziny, jeżeli chodzi o finanse. Ja powinienem tę rodzinę utrzymać i zamiast zastanawiać się, jak tutaj znaleźć kolejnych dziesięciu klientów, gapię się na te głupie lemury. Albo jestem na Kanarach i popijam sobie mojito, i niby powinno mi być fajnie, ale nie jest, bo czuję, że gdzieś tam powinienem robić biznes w tym czasie.

Znam takie sytuacje, kiedy ludziom właściwie z dnia na dzień zmienia się takie myślenie, tyle że niestety te sytuacje są bardzo często związane z bardzo poważnym problemem zdrowotnym. Jeżeli coś takiego się dzieje, czy to w życiu tego przedsiębiorcy, czy w życiu jego rodziny, że jest jakiś ostry stan chorobowy, to wtedy te priorytety obracają się do góry nogami. Wtedy pędzimy ratować zdrowie, czy to swoje, czy tej drugiej osoby i jesteśmy w stanie sobie to odpuścić. Pytanie brzmi: jak to zmienić bez konieczności fatygowania NFZ?

Jak podajesz przykład utrzymania rodziny i zakładasz, że utrzymanie rodziny polega na tym, że po prostu będziesz jej dawał pieniądze, to już nie żyjemy w tych czasach. Utrzymanie rodziny polega też na tym, że trzeba się z tą rodziną kolegować trochę.

A nie wystarczy na Facebooku?

Nie, nie, nie. Kobiecie teraz łatwiej znaleźć partnera niż kiedyś. Już jej nie postraszysz, że bez ciebie będzie nikim. Rozumiem, że można mieć przedsiębiorczość na pierwszym planie, ale, jak się okazuje, nie jest to taki dobry pomysł. W każdym razie, a teraz żeby już nie czerpać ze zdobyczy psychoterapii, chcę powiedzieć o tym zoo i patrzeniu na lemury.

Są tutaj dwie historie. Pierwsza jest taka, że niemyślenie o tym, co mamy do zrobienia, jest bardzo zasadne. Jest taka nasza tendencja, że jak będziemy o czymś długo myśleć, to coś wymyślimy. Przyznam państwu szczerze, że nie mamy na to jakichś specjalnych dowodów, tak jak na tezę, że „wejdź w kontakt ze sobą, to coś tam.” Wiele osób wchodzi w kontakt ze sobą i naprawdę nie ma się czym chwalić. Ile my możemy wymyślić w ciągu dnia? Wiele z tych porad to są takie porady, które często są nazywane poradami od matki. Na przykład: „On mnie nie kocha.” „No, to się musisz bardziej postarać.” W sumie prawda, ale jak?

Tak samo jest z takim myśleniem, że muszę się bardziej postarać w tej firmie. A my już wiemy, że czasami bardziej się postarać znaczy mniej się postarać, na przykład jeśli chodzi o zaangażowanie ludzi. Od XIV wieku już wiemy, że jak dasz dziecku na tacy, to dziecko ci tę tacę wypieprzy. Nie można dać dziecku na tacy, bo to będzie źle. Ono musi samo. Jak chce mieć kanapkę, to trzeba mu ukroić kromkę i niech sobie zrobi samo. Ono wtedy ją sobie posmaruje esencją od herbaty z cukrem i powie, że to jest rewelacja, i dlaczego ludzkość jeszcze do tego nie doszła. A matka wygeneruje jakąś stodołę z warzyw i to jest ble, i w ogóle generuje zatrucia.

Tego samego szukamy w organizacji. To nie jest tak, że nasz wkład i przykrywanie wszystkich myśleniem wygeneruje lepszy efekt. Ani dla tej rodziny, z którą patrzymy na te lemury, ani dla naszych współpracowników. To jest pierwsza sprawa.

Druga sprawa jest taka: ile rzeczy, ile pomysłów możemy wyprodukować? Jak bym zapytał państwa, ile macie pomysłów na marketing swojego produktu, zakładając, że część z państwa ma jakiś produkt? Wymyśliliście jeden. To ja bym powiedział: „Dobra. A jutro? A pojutrze?” To człowiek skiśnie. O wiele łatwiej jest po prostu pójść i kogoś zapytać.

Ten czas patrzenia w zoo na lemury to jest po prostu czas na patrzenie w zoo na lemury. Potem wrócę do domu, wejdę w Internet, napiszę do Marka, że nie mam pomysłu na marketing i tam wtedy zrobię całe gremium, jakiegoś masterminda. Szukanie wewnątrz siebie jest zdecydowanie przereklamowane. Tam jakoś za dużo się nie dzieje. Czasem coś tam wystrzeli, pod prysznicem, bo to jest jedyne miejsce, gdzie się nie idzie z telefonem albo nawet podczas oglądania tych lemurów. Jest na to szansa, ale naprawdę, ile człowiek może mieć w tygodniu pomysłów, ile? O wiele łatwiej jest po prostu patrzeć, co robią inni. Albo np. patrzeć, co robią w innej branży.

Gdyby na przykład moje usługi były usługami medycznymi, gdybym sprzedawał lekarstwa – nie wiem, czy państwo wiecie, na takie lekarstwa OTC, czyli nieprzepisywane przez lekarza, ludzie w Polsce wydają rocznie 8 miliardów. Mamy dużo reklam tego – probiotyki, pre, postbiotyki, witaminy, suplementy. To wszystko bazuje w zasadzie na granicy takiej paramedycyny i nawet ciężko się w to zagłębiać. A biznes wróżkarski, wiecie, jakie ma obroty w Polsce? Nie chciałbym, żeby część z państwa się teraz przebranżowiła, ale to 4 miliardy, czyli połowa tego. Jak popatrzycie, jakie jest przełożenie hajsu wrzuconego na reklamę leków i hajsu wrzuconego na reklamę wróżek, no to ej…

Jak już jesteśmy z tymi lemurami i oczywiście chcemy być geniuszami biznesu, to czego lemury mogą mnie nauczyć o przedsiębiorczości? Są takie osoby, które tak szukają, ale lemury więcej nauczą nas o utrzymaniu rodzin, tak? Patrząc na lemury: należy podejść, żonę poiskać i to jest bardziej sensowne. Ona się pocieszy, że ktoś ją mizia, bo po dwóch latach związku to zaczyna być towar deficytowy najczęściej. Na pewno można więc brać jakieś wartości, ale myślenie o tym w tym momencie nie ma sensu. Mało tego, myślenie o czymś cały czas najczęściej drenuje nas z energii.

I to jest kolejny mit. Jak ja się będę czymś martwił, mówię o tych osobach, które mają wybór, bo część nie ma. Część ma tak wysoki poziom neurotyzmu, że się po prostu nie uspokoi. Od razu mówię, nie ma szans, to farmacja załatwia takie rzeczy. Trzeba się udać na diagnozę, ona nas zetnie, żeby nam nie zwierało do końca i jak nam nie zwiera, to wtedy mamy jakąś szansę. Oczywiście, można medytować, jeździć w Tybet i biegać tam z lamami, ale to jest dziesięć lat pracy. A psychotropy pomogą w pięć minut, naprawdę, szkoda czasu. Tylko trzeba iść do lekarza. Nie diagnozuję z estrady, nie jestem z tych, trzeba iść do lekarza.

Jak ktoś ma szczęście, że wylosował relatywnie niezły układ nerwowy, który jeszcze się trzyma w normie, to warto, aby pamiętał też o tym, że myślenie i martwienie się drenuje z sił. To nie jest tak, że ja się martwię i coś ze mnie tak nagle pieprznie. Że tak myślę, gotuje się we mnie, w pewnym momencie wstaję i… „Wiem, muszę robić bambosze dla owiec!” – i zakładam start-up.

Otóż martwienie się jest tak silnie ujemne energetycznie, że od samego martwienia się tracimy siły. Nawet mówi się tak elegancko, metaforycznie, że to nie jest tak, że jak ktoś się martwi, to wybuchnie, bo to nie jest szybkowar. Znaczy jest to szybkowar, tylko on tam pod spodem nie ma włączonego gazu, tam nic nie ma. To nie jest tak, że to z nas wybuchnie. Martwienie się z tymi lemurami do niczego nie prowadzi. Nie mamy żadnych dowodów na to, że wrzucanie sobie cały czas do świadomości naszego problemu przedefiniuje nam pomysł w jakiś sposób. Raczej lepiej jest powiedzieć tak: „Hmm, co mam dzisiaj do zrobienia? Mam na przykład prezentację albo wymyślić nowy sposób itd. Dobra, później.” I sobie pójść na te lemury.

Martwienie się jest tak silnie ujemne energetycznie, że od samego martwienia się tracimy siły

I to jest jedna z zalet, która też nie pojawiła się poprzednio – wyrzucania się cały czas z tego, co myślimy. Gdybyśmy mieli o tym powiedzieć barwnie: to permanentne skupienie na jednej czynności, która daje nam bardzo dużą szansę zrobienia czegoś składnie. Czasami jak Neo widzimy matrixa, wszystko naraz, tak, wiecie państwo, po 12-20 minutach jesteśmy w stanie głębokiego skupienia, jak nikt nie przeszkadza.

Natomiast mózg ma tendencję do wyrzucania się od czasu do czasu i jeszcze raz wchodzenia w to samo. Zauważyliście to? Siedzę sobie i piszę, mija 20 minut, jak jestem zmęczony. Jak jest to jakiś głęboki stan takiego przepływu, to może nawet i 60, i 90. Nagle nas wyrzuca, jest 90 minut później i co teraz? I to jest celowe – nie tylko po to, żeby nas nikt nie zjadł, bo gdybyśmy byli tak zaangażowani, to nasz gatunek nie przetrwałby, weszłyby tygrysy i po jednym powyjmowały, bo wszyscy byliby zaangażowani w dłubanie w patyki.

Drugi profit jest taki, że za każdym razem jak wchodzimy w problem, to wchodzimy w niego trochę inaczej, niż wchodziliśmy za pierwszym razem. Niektórzy rzeczywiście nie widzą tego profitu, a być może warto byłoby, byśmy go dostrzegli. Gdy mnie wyrzuca, to jak zacznę o tym myśleć drugi raz, to będzie inaczej niż poprzednio. I to mnie znowu wyrzuci, a ja znowu inaczej niż poprzednio. I znowu, i znowu. I tak się można huśtać. Wracamy trochę do tych chomików.

To nie jest tak, że to jest zmarnowane, że się na nic nie przyda. Po prostu moja głowa szuka jakiegoś innego sposobu, żeby tam dotrzeć. A może to jest trochę jak miłość, a może trochę jak wyprawa na Mount Everest, a może to jest trochę jak wyprawa na Księżyc, a może to jest jak sprzedawanie pączków itd. Jest to więc zasadne, żeby powodzić wzrokiem za tymi lemurami, nie tylko z takiej społecznej perspektywy, żeby rodzina się od nas nie wyprowadziła, ale też takiej, że to jest zasadne, że jesteśmy z tego wybijani. I trzeba w dużej mierze, nie chcę znowu głęboko sięgać w psychoterapię, być za to wdzięcznym, bo nie mamy po prostu wyboru, będziemy wybijani, ale że to ma jakąś swoją funkcjonalną istotę, że to się przydaje.

Natomiast uważność jest o wiele bardziej efektywna niż nieuważność. Jeżeli jestem z lemurami i myślę o problemie, to ani nie jestem z lemurami, ani nie myślę o problemie. Taka jest prawda, tylko się po prostu martwię. A martwienie się to jest zwykle jedna myśl. Ojojoj, ojojoj… Każdy, kto jest przedsiębiorcą, ma jakąś rzewną historię, że nie miał co jeść i w ogóle ała, ała, bo wszyscy takie rzeczy opowiadają. Jak macie to państwo za sobą, to co tam kreatywnego się działo w waszej głowie? Wtedy ktoś przychodzi i mówi: „Nie martw się, musisz być kreatywny.” A my mówimy: „Powiedz stop, wylosuje się palec i zobaczymy, co się stanie.”

Jak ktoś umiera z głodu, to nie myśli o tym, że zostawi rysę na wszechświecie. Nie jesteśmy wtedy w takim układzie emocjonalnym, chcemy po prostu przetrwać, a nie być wybitni. Co tu zrobić, może taniej, może puścić za półdarmo, może rozdawać, może coś innego? Dobre decyzje powstają w dobrym stanie, to jest taka fundamentalna zasada. A martwienie się jest jednym z takich elementów, który możemy odcinać.

Część z nas ma w tym większą łatwość, jak powiedziałem, a część mniejszą. Nie możemy zakładać, że wszyscy mamy taki sam układ nerwowy i wszyscy mamy tyle samo szczęścia w życiu, bo tak nie jest. Są takie osoby, zwłaszcza te o wysokim poziomie neurotyzmu, którym jest bardzo ciężko, ale nie staną się osobami, które się nie przejmują, chyba że po lobotomii, ale nie ma takiej możliwości bez interwencji chirurgicznej.

Natomiast mogą się przejmować mniej i już za to rodzina im będzie wdzięczna. To już czasami wystarczy, żeby się wszyscy cieszyli, np. ojciec nie jęczy przez 12 godzin, tylko 10 i wszyscy to dostrzegą, i próbują te dwie godziny wyłapać, żeby z nim pogadać na spokojnie. Bo reszta to chodzi, poci się, pociera głowę i zastanawia się co zrobić ze swoją firmą.

Dlatego ta praca jest żmudna i uciążliwa, ale warto też wiedzieć, dlaczego to nie ma sensu. Bo to jest w sumie głównie to, co psycholodzy robią – zmieniają nasze spojrzenie. Nie możesz zmienić sytuacji, to zmień sposób, w jaki o niej myślisz. I najłatwiej kogoś zapytać.

Jest taki dowcip, nie wiem, czy już go opowiadałem, o facecie, który się moczył regularnie. Spotkał drugiego kolegę, który go pyta:

– Co tam?

– Mam problem, bo się moczę.

– Słuchaj, znam takiego terapeutę, on jest ekstra, superfacet. Idź do niego, pogadaj z nim i wszystko będzie dobrze.

Spotykają się trzy tygodnie później:

– I jak?

– Rewelacja, terapeuta super.

– Ale co, pomógł ci, nie moczysz się?

– Moczę się, ale teraz jestem z tego dumny.

To jest dokładnie to, o co chodzi. Zobaczcie – jak się czymś przejmuję, to mogę się martwić, że to jest źle, albo mogę powiedzieć: „O, proszę, jestem zdrowy, fajnie, pomartwiłem się, jest ekstra i już jakby będzie tego. Teraz będę robił sobie coś innego.” A nie martwię się, że wszyscy umrzemy, bo to jest na pewno prawda. Najczęściej nie jest.

Mamy też tendencję, co jest ważne w procesie martwienia się i w ogóle, żeby pamiętać – ja też nie jestem pierwszej młodości, więc już tego doświadczam – do przeceniania negatywnego stanu po katastrofie. Myślimy, że coś się stanie i to już będzie koniec. A potem to się dzieje i człowiek jakoś sobie radzi. Okazuje się, że odczołgał się na bok, poskładał się, podciągnął spodenki, poprawił koronę i dzierga dalej. Zresztą w drugą stronę działa to samo, bo najczęściej przeceniamy swoje szczęście. Nie wiem, czy ktoś z państwa lubi jeździć na wycieczki, bo to akurat jest najlepszy przykład – pojadę na wycieczkę i będę szczęśliwy. Już od dnia wyjazdu widać, jak się pomyliliśmy.

Druga rzecz, ważna w dobie konsumpcjonizmu. Musimy pamiętać, że wiele osób mówi nam, że jak coś kupimy, to właśnie to zmieni nasze życie, i opowiadają, co się stanie. Najczęściej niewiele. Jedyne rzeczy, które na długo coś zmieniają, to są te dramatyczne, na minus – ktoś miał męża i on umarł. Mamy takie długofalowe badania z udziałem kobiet – w takiej sytuacji kobieta, jeśli go kochała, bo to różnie bywa w małżeństwie, raczej nie pozbiera się do końca życia, nie dźwignie. To jest ważna informacja dla kobiet, że trzeba facetom dosypywać witaminy, jak nie chcemy się z nimi rozstać, dla swojego dobra oczywiście. Ale poza tym, jak ktoś ma np. wyjątkowo fajną rzecz, nawet jak ją kupi, to to starcza naprawdę na bardzo krótko. I potem wracamy do takiego stanu, jaki macie państwo teraz – siedzimy sobie, w sumie jest już późno, przydałoby się zdrzemnąć, pojeść. Życie jest takie jak teraz.

Tak samo jest, gdy źle myślimy. „Jak się coś stanie, nie będę miał pieniędzy, zabiorą mi samochód firmowy albo będę musiał przejść na inny system prowizyjny, co się wtedy stanie?” Najczęściej nic. Poradzimy sobie. Kiedyś, za czasów prastoików, było takie ćwiczenie, żeby sobie raz na miesiąc odjąć komfortu, żeby coś zrobić naprawdę na pałę i na piechotę. Tak jakbym po prostu nic nie miał, jakby mnie skręcało, nie miał pieniędzy i było ciężko. Żeby po tym dniu mieć takie poczucie, że nie umarłem. Poszedłem, wziąłem śpiwór, zdrzemnąłem się pod mostem, nie mam komórki – dobra, coś tam udziergam. Ktoś mi da bułkę albo tak jak Marek powie: „Weź, zróbmy takie urodziny, wszyscy po kosztach zrobią.” Da się? Da się! Stąd się często pojawia takie sformułowanie, że marketing sieciowy jest trochę jak seks – tylko frajerzy za niego płacą. Można się zakręcić i to wszystko będzie działało.

Tak samo tu – wydaje nam się, że czasem to nami tąpnie i sobie nie poradzimy. Poradzimy sobie, proszę państwa, jesteśmy nie do zdarcia jako gatunek. Dżuma, wojny – zawsze jakoś się pozbieraliśmy. Dlatego nie ma się co za bardzo przejmować, że to wszystko się załamie. My tego we własnej głowie nie znajdziemy, ja tego też we własnej głowie nie znalazłem. Trzeba po prostu rozmawiać z innymi. Oni opowiadają, najczęściej, że było im o wiele ciężej. My się cieszymy, że tak ciężko to nam jeszcze nie było, więc w sumie mamy jakiś margines błędu. Kontakt z ludźmi ewidentnie pomaga w tym przypadku.

Dlatego uważam, że dla kondycji i jakości przedsiębiorstwa i dla własnego dobra, jak jestem z tą żoną, z dziećmi i z tymi lemurami, to o wiele efektywniej finansowo jest jednak kolegować się i kiciać z żoną, niż patrzeć na lemury.

To jest bardzo światły wniosek. Jeżeli chodzi o to zamartwianie się, to bardzo spodobała mi się taka rada – nie szukaj w sobie, nie szukaj w swojej głowie, poszukaj po znajomych, popytaj, jak ludzie sobie z takimi rzeczami poradzili. Ale są takie rzeczy, z którymi obiektywnie rzecz biorąc trudno sobie poradzić, jak śmierć i podatki. To bardzo sztandarowe przykłady. I kiedy pytałem was o te różne rzeczy, które wam przeszkadzają w byciu przedsiębiorcą, to pojawiły się takie, jak np. ZUS. Czego bym nie robił, muszę te 1300 złotych wyrzucić. Czy zarabiam, czy nie zarabiam, nawet jak mam słaby miesiąc.

Albo przepisy – zmieniają się, nie wiadomo, o co w nich chodzi, są niejednoznaczne, jeden urzędnik interpretuje tak, drugi inaczej. Nigdy nie ma pewności, że w 100 procentach się zgadza, bo nie wiem, nie da się tego sprawdzić, dopóki nie przyjdzie kontrola i powie, że robię źle. Z jednej strony mogę powiedzieć OK, mogę doradzić takiej osobie: „Nie masz, stary, na to wpływu, więc się tym nie stresuj, dlatego że po prostu nic z tym nie zrobisz.” Ale z drugiej strony nie sądzę, żeby taka rada wiele pomogła, a to nie jest coś, z czym można sobie poradzić pytając znajomych, bo oni też ten ZUS płacą. Może im idzie łatwiej, lepiej, mają więcej pieniędzy, więc łatwiej im zapłacić ten ZUS, ale ciągle go muszę zapłacić.

W sumie się zgadzam. Są takie rzeczy, których nie ominiemy. Podzielmy to na dwa kawałki. Pierwszy kawałek to jest taki, że ludzie generalnie gardzą podatkami i ZUS-em. ZUS to są na pewno zmarnowane pieniądze, wszyscy na świecie są co do tego przekonani, może poza kilkoma krajami skandynawskimi, gdzie płacą o wiele większe podatki, no, i zakładają, że będą z tego mieli jakieś wyższe świadczenia społeczne.

Myślę, że teraz zaczerpnę trochę bardziej z wiedzy humanistycznej niż z całej reszty. Warto sobie zadać pytanie: jaki jest sens mojego działania? Nawet nie jaki jest mój cel, jaki jest kierunek, w którym podążam, kim chciałbym być, co chciałbym robić, jaką chciałbym być osobą, jak umrę, co chciałbym o sobie pomyśleć. Ten kontakt z myśleniem o życiu doczesnym jest tutaj bardzo oczyszczający. Jeżeli w ogóle chciałbym być dobrym człowiekiem, to czy w ogóle nie powinienem płacić podatków? Czy nie powinienem jednak myśleć o tym?

Odpiszesz sobie – to jest woda na młyn konsumpcjonizmu. Naprawdę jedna piąta? To ja muszę pięć razy tyle wydać. Ale ta wartość, że tym skurkowańcom tej jednej piątej nie oddam. Będę jeździł samochodem za 250 kafli, ale 50 tym skurkowańcom, niech zdechną z głodu, nic nie oddam. Ja umrę, ale w słusznej sprawie się zagłodzę. I taka myśl się często u nas pojawia, żeby sobie coś odpisać, to trzeba wydać najpierw. To jest bardzo proste, nie trzeba kreatywnej księgowości do tego.

Być może jednak w niektóre rzeczy trzeba wierzyć. Ja na przykład staram się, żeby mnie to tak nie męczyło, krzewić taką ideę, że zasadniczo warto dbać o miejsce, w którym się mieszka. Może ci politycy są niezborni, bo wszędzie na świecie są niezborni. W żadnym kraju, w którym się pojawiam, zaufanie do klasy politycznej nie przekracza 50 procent. W Europie chyba już nigdzie nie ma kapitału społecznego powyżej 50 procent. Tylko w paru krajach w Azji, ale dlatego, że się boją przyznać. A to jest po prostu jedyne, co mamy. Oczywiście, to nie będą dobrze spożytkowane pieniądze, ale znowu wracamy do takiej rzeczy – my zasadniczo uważamy, że jesteśmy nieuczciwie traktowani.

Nie chcę się powielać z tymi rzeczami, o których mówiłem poprzednio, ale zasadniczo uważamy, że zachowujemy się fair. Zauważyliście państwo, jak to działa? Jesteśmy fair. Jeżeli ja się jakoś zachowuję, to ja fabrycznie jestem uczciwy. Ja jestem po prostu skuteczny albo nie. Inni ludzie są uczciwi albo nie. Czyli na przykład państwo byście pisali test, a my bylibyśmy sprawdzającymi profesorami. Państwo byście ściągali, Marek by kogoś złapał i miałby pretensje albo byłby poruszony, że państwo jesteście nieuczciwi, a wy, że jesteście nieskuteczni, że daliście się złapać. A nie: „Ojoj, właśnie zdałem sobie sprawę, że to jest źle ściągać, muszę dać na biedne pieski, żeby to się gdzieś zrównoważyło.”

I teraz rodzi się pytanie: dlaczego tak się dzieje? Dlaczego innych postrzegamy w kategoriach etyki, a siebie w kategoriach skuteczności? Nie do końca wiadomo. Być może bycie nieetycznym po prostu za bardzo obciąża naszą samoocenę. Ten temat jest strasznie głęboki i długi, nie chcę się za bardzo rozwodzić, ale zostawić z niego to, co istotne.

Innych postrzegamy w kategoriach etyki, a siebie w kategoriach skuteczności

My w kategoriach skuteczności często również oceniamy rodzinę i prawników, którzy nas reprezentują. Jak się prosi ludzi, żeby kupili kompetencje prawnikom, to najczęściej przed rozprawą sądową, w ramach badania psychologicznego, swoim kupują skuteczność, a przeciwnikowi uczciwość. Bo jeżeli on będzie uczciwy, to ja na pewno wygram, bo wiadomo, że sprawiedliwość jest po mojej stronie. Jak się pyta więźniów, czy każdy z nich czuje się uczciwszy od reszty, w ogóle, jak się pyta Polaków, czy czują się uczciwsi od reszty, to 99 procent odpowiada, że tak.

Jak się pyta, czy jesteś ładniejszy – tak, mądrzejszy – tak, zaradniejszy – tak, skromniejszy – no, pewnie, czy lepiej jeździsz samochodem – oczywiście, gdyż ja i bydło na kółkach to w ogóle nie ma co porównywać. Ale 99 procent Polaków uważa się za skuteczniejszych. Policja to darmozjady, wiadomo, nie mają kogo pilnować, bo my wszyscy jesteśmy w porządku.

Jak się więc pyta więźniów, czy czują się uczciwi, to każdy czuje się uczciwszy od reszty. Jak się pyta więźniów, czy czują się uczciwsi – to co prawda w Szkocji, więc tam prawie u Marka – niż mieszkańcy miasteczka, które przylega do zakładu, to też mówią, że czują się uczciwsi. Nasza ocena moralna jest nie do nadkruszenia. Ona jest aprioryczna. Po prostu zakładamy, że jesteśmy uczciwsi od reszty.

I teraz nasze myślenie, że jesteśmy poszkodowani przez nieuczciwe traktowanie, jest po prostu wbudowane w nas, bo jesteśmy punktem odniesienia do uczciwości na świecie najczęściej.

Jak jest coś nie po mojemu, czyli jak Kalemu ukraść, to po prostu źle. I kłopot polega na tym, że my lepiej przewidujemy cudze zachowanie niż swoje, bo akurat Kali tutaj mówi, że jak Kalemu ukraść, to źle, a jak Kali ukraść, to dobrze. Staś Tarkowski tam się z niego śmieje w Pustyni i w puszczy, ale to raczej Kali się lepiej zna na tym.

Profesor Grzelak zrobił badanie. Skończyła się woda na osiedlu, przyjechał baniakowóz, każdy ma wziąć po 5 litrów, ile weźmiesz, a ile wezmą inni. Ludzie mówią „Ja wezmę tyle, ile trzeba”, a inni wezmą więcej. Otóż, proszę państwa, my też weźmiemy więcej. Tylko my lepiej przewidujemy cudze zachowania, niż własne.

I to jest kłopot. Mamy permanentne poczucie poszkodowania, które nam uniemożliwia pewne zachowania altruistyczne, a najczęściej odstępują od zachowań etycznie zasadnych. Płacenie podatków jest w dużej mierze etycznie zasadne, jeżeli potrafimy to wytłumaczyć. Czyli moglibyśmy powiedzieć i byłoby to zasadne myślenie, że najchętniej oszukują osoby kreatywne. One najłatwiej znajdą pretekst, dla którego w sumie nic się nie stało, na biednego nie trafiło, bo firmowe to niczyje i tak dalej. I dokładnie tak się dzieje.

A zatem pytanie o to, czy ZUS jest taką rzeczą, która jest złem koniecznym? „No ja nie wiem, bo ZUS robi dużo dobrych rzeczy mimo wszystko.” Moglibyśmy powiedzieć: „Dobra, ale jakbyśmy nie płacili, to by wszyscy zbierali.” W niektórych krajach nie płacą i tam nikt nie zbiera, jak się okazuje. Zbieranie nie jest taką oczywistą rzeczą. Trzeba się wykazać pewną sumiennością, to jest stała cecha osobowości. Niektórzy jej nie mają, więc wymyślają różne inne rzeczy. To jest pierwsza zasada.

Znowu wracamy do tego sikania w majtki. Jak już czegoś nie możesz ominąć, to możesz zmienić swoje myślenie o tym. Mnie się wydaje, że zasadniczo płacenie podatków to jest całkiem niezły pomysł. One oczywiście nie wrócą w takiej formie, jak byśmy chcieli. Bo będą dziury w jezdni, będą źli złodzieje, będą dziury w kieszeniach i tak dalej, ale część z tego myślenia jest myśleniem przesadzonym. Bo my chcemy uzasadnić przed sobą, że jak trochę oszachraimy, to właściwie odbieramy, co i tak w końcu nam się należało. Bo to my jesteśmy ci uczciwsi w tym wszystkim, a oni nie za bardzo.

I to jest pierwsza sprawa. Ona się wiąże głęboko z tym sensem, a jeszcze jak zaczerpniemy głębiej, to posiadanie sensu swojej pracy, czyli tego, co ja bym chciał dać ludziom, albo jaki ja chciałbym być, on może być bardzo mglisty. Np. że ja bym chciał, żeby ludzie się cieszyli albo dobrze zjedli, albo żeby dobrze wyglądali, albo że ja się czegoś uczę i potem im to przekazuję, i ci ludzie potem lepiej to umieją. Nie musi to być nic takiego supersprecyzowanego. Jeżeli ten mój sens jest wystarczająco głęboki, to nie ma takiego bólu, który mnie od niego odwiedzie.

Problem z bólem, który nas odwodzi od działania, jest najczęściej problemem płytkości sensu. Czyli jeśli mówię: „Sens jest mniejszy od bólu”, to ja się wtedy poddaję – tak można powiedzieć. A jeżeli mój sens jest głęboki, ja jestem przekonany, że moje życie, jeżeli cokolwiek miałoby znaczyć, do jakiejkolwiek wartości mam się podpiąć, to ten ból naprawdę musiałby być gigantyczny, żebym ja tego nie umiał odsunąć.

Czasami próbujemy przekonać osoby do działania. Każdy ma w rodzinie taką osobę, której jest w ogóle ciężko w życiu. „Ooo…jest tak ciężko…a może by coś…? „Nieeee…” „Słuchaj, a może byś coś, zdjęcia, masz na Instagramie?” „Nieee…ała, ała…nie, nie, zdjęcia też nie. Już próbowałem, ale ałaaa, bardzo mnie to bolało”.

Te osoby oprócz tego, że nie mają sensu, to my tego nie wpompujemy. To jest stracony czas. Trzeba się pogodzić, że osoby takie będą. Jeszcze pół biedy, jeśli to ciotka. Ale jak jest np. mąż albo żona, to wtedy ludzie muszą sobie zadać poważne pytanie: „Czy jeżeli on się nigdy nie zmieni, to ja dalej z nim będę i dalej wytrzymam?” O wiele częściej, niż nam się wydaje, odpowiedź na to pytanie jest twierdząca.

Zamień oczekiwania na wdzięczność. Może on i nierób, ale za to siedzi. I jest zawsze. My nie szukamy idealnych osób. My szukamy takich osób, z którymi damy radę wytrzymać. On ma swoje wady, ale to są takie wady, że ja z nimi wytrzymuję. My się tam dogadamy, podrzemy trochę koty, ale generalnie to się jakoś układa. Bo to życie, tak jak powiedziałem, właśnie takie jest.

Nasze myślenie: „Ja jestem bardziej kreatywny, ja byłbym lepszy, fajniejszy, jakby on też taki był” – nie jest uzasadnione. My nie wiemy, co by się stało w naszym życiu, jakby ta osoba też taka była. Wiadomo, wtedy trzeba by znowu dzielić obowiązki rodzinne w jakiś inny sposób, to po pierwsze. A po drugie – ta osoba najczęściej nie zmieni się dlatego, że my jej będziemy całe życie, 15 lat tłuc do głowy, żeby się zmieniła.

Po prostu niektórzy tacy nie są. To, że nie chcą być przedsiębiorczy, nie świadczy o tym, że to są gorsi ludzie. Bo nie każdy musi być przedsiębiorczy. Np. komu będziemy sprzedawać? Myślę, że jest to myślenie dla partnera bardzo uwalniające, że niektórzy po prostu tacy są. I to wcale nie jest źle, że robią dużo dobrego, i że dają nam szansę robić różne rzeczy, że dbają o dzieci, że dbają o takie rzeczy, których najczęściej nie widzimy.

Ten element pracy domowej i firmowej, który jest takim elementem powiązanym z takimi tam, żeby kibel był umyty, kawa była w ekspresie, to jest najczęściej niedoceniany element. Taki element w starych teoriach motywacji – element higieny, że ludzie w ogóle tego nie widzą. „Przecież wracam do domu, a mogłam nie przyjść w ogóle. Przecież ci pozmywałem, przecież ci porobiłem.” My czasem robimy sobie te wyrzuty, a ludzie tego w ogóle nie widzą. Pracodawcy to samo. „Zobaczcie, przecież macie prąd, macie papier w ubikacji, macie jabłka w koszyku w korytarzu.”

Ale ludzie nie widzą, my nie widzimy takich rzeczy. W związku z tym robienie wyrzutów też nie pomoże. I wiercenie dziury w brzuchu też nie pomoże. Zahaczamy tu trochę o taką motywację artystyczną, a motywacja artystyczna to jest już taka, że można by kogoś zabić, a on i tak będzie to robił. To jest głęboki element tożsamości, niewiele osób ją ma.

Ale też z drugiej strony chcę państwu pokazać, że to wcale też nie jest tak, że ja mogę robić, co chcę. Bo to nas czasami stopuje. „ZUS? To ja nie będę przedsiębiorcą, bo ja mogę być, kim chcę.” Otóż, proszę państwa, nie możemy być, kim chcemy. Po prostu nie. Czasami nam jedna rzeczy wychodzi, mamy biznes rozkręcony, mówimy: „Dobra, sprzedam to teraz i założę np. taką manufakturę pieczarek w Bieszczadach i będę coś tam robił.”

Jakby mieszkanie na wsi było takie fajne, to jednak coraz więcej osób nie mieszkałoby w mieście. Co roku coraz więcej osób mieszka w mieście. Wiem więc, że te pieczarki wszystkich wołają z Bieszczad, ale część osób próbowała i najczęściej bardzo szybko wraca do miasta, bo w mieście jest po prostu fajnie. W mieście się dużo dzieje, jest jasno, można wyjść, ludzie się o siebie ocierają, rozmawiają, nie zjedzą cię bobry czy coś innego. W sumie miasto ma wiele swoich fajnych uroków.

Natomiast, my czasami myślimy tak, ja myślę tak: „Kurde, może ja nie będę tego robił, nie będę pisał książek, może będę np. hodował rybki akwariowe albo coś tam” . Wtedy sobie myślę, że ten wybór jest dla mnie taki złudny, że ja mam tu jedną studnię kopaną na 40 metrów, dobrze mi idzie, mam bardzo wiele wartą książkę telefoniczną w telefonie, że mam listę kontaktów, że mogę wydać książkę nie wstając, bo tyle się urobiłem.

Jeśli mam zamiar coś rozkręcać gdzie indziej od zera, to tak jakbym zagrał w totolotka. To jest masa pracy i masa szczęścia, bo pomimo tej narracji „weź los w swoje ręce” i takie tam, to prawda jest taka, że musisz mieć dużo szczęścia, że my tu wszyscy siedzimy. Mogliśmy się urodzić w Ekwadorze, w ogóle w piasku na końcu. „Hmm, hmm, będę miał firmę IT.” No, możemy w to wierzyć… Co prawda jest tam dużo krzemu, ale to nie pomoże, bo nie polepimy z tego, no, nie ma siły.

Albo mamy na przykład taki układ nerwowy, że nie jesteśmy w stanie domyślić się wszystkiego. Nie jesteśmy w stanie się uspokoić, tylko jak nas targają emocje, to już się wszystkimi tymi emocjami zarażamy. Mamy bardzo dużo szczęścia, że tu siedzimy.

Chińczycy mówią wprost: jedna studnia na 60 metrów to lepiej niż dziesięć na sześć metrów. I ja w ramach tej jednej studni, którą kopię, rzucam o ścianę wszystkim i patrzę, co się przyklei. Czyli pytam dziesięć osób i jedna mówi: „Zrób tego więcej”, a druga „Zrób tego mniej”. To ja robię najpierw więcej, a potem robię mniej. Druga mówi: „A zrób na żółto”, to robię na żółto, a potem: „Nie, nie, jednak na zielono”. To ja robię na zielono.

Każdą decyzję da się poprawić. Czas zmarnowany na podejmowanie decyzji jest już raczej nie do nadrobienia. Ale to jest wszystko w ramach tej studni, tam, gdzie ja jestem. Jak mi tu nie idzie, jak nie książki, to e-booki, jak nie, to może słuchowiska, jak nie słuchowiska, to może podkasty. To jest wszystko ubieranie tej samej cebulki, ale w inną skórkę. Ale ja cały czas szukam.

Dobra, jednak niestety paździerz, rynek od tego oddryfował, nikt tego nie chce, to robię co innego. Nieważne, że tego nie lubię, ale pewnie rynek tego chce. I rzucamy się. Mamy taką myśl czasami w życiu. Moim zdaniem statystycznie lepiej jest poszukać w ramach tego, co już mamy ukopane, i to dotyczy wielu rzeczy, małżeństwa też. Nam się tak wydaje, że odpalę Tindera i zaraz będę miał drugą żonę, w moment. Jak ta się nie sprawdzi, to mam tam ich bardzo dużo.

To jest trudno znaleźć kogoś, kto z nami wytrzyma. Jeżeli ktoś z państwa myśli sobie, że z nim łatwo żyć, to się po prostu oszukuje. Z każdym jest ciężko żyć, jesteśmy ciężcy do życia. Jak ktoś z nami siedzi, to już mu się kwiaty za to należą. Taka myśl o tym, że jak mi coś nie idzie, to trzeba z tego rezygnować i szukać znowu, nie jest myślą statystycznie zasadną. Statystycznie jest lepiej rzeźbić w tym, co już mam i szukać innych sposobów, najczęściej osób, które są o krok dalej i wiedzą, co się dzieje nowego na rynku, w którą stronę ten rynek dryfuje. Nie, gdzie on będzie za 5 lat, bo za 5 lat tego nikt nie wie, ale gdzie on będzie za pół roku. Co się dzieje nowego, jak wykorzystać coś nowego, co się pojawiło, żeby ludziom się spodobało, że to jest inaczej podane, w innych kolorach, na innym medium i tak dalej.

Jeżeli ktoś myśli sobie, że z nim łatwo żyć, to się po prostu oszukuje

Raczej więc rzeźbimy tu i najprostszym sposobem jest po prostu zapytać. Jest o wiele prościej, poza tym jest fajnie, bo człowiek rozmawia z kimś, jest to o wiele lepszy sposób. Fajnie, że się tu wszyscy spotkaliśmy i się można przynajmniej kogoś popytać.

Jeżeli mam jakieś pytania związane czy to z firmą, czy to z życiem, no, to jest taki wspaniały wynalazek jak Google. Jak go zapytam, to ze sporym prawdopodobieństwem on mi wypluje jakąś odpowiedź, prawdopodobnie więcej niż jedną. Jak zacznę się wczytywać, to całkiem możliwe, że sporo z tych odpowiedzi będzie się powtarzać, a niekiedy nawet wykluczać. Mało tego, bardzo możliwe, że argumenty za tym, że „A” jest dobre, albo, że „A” jest złe, a „B” jest dobre, będą dosyć przekonujące. Zresztą, też mówiłeś o tym, że jak ktoś mówi: „Spróbuj tego”, to warto spróbować i zobaczyć, czy działa. Ktoś mówi co innego, to warto też spróbować.

Jak patrzę na te informacje, które w Google znajdę, to zastanawiam się, jak z tego ogromu informacji wybrać te, które mają większe szanse na powodzenie. I podejrzewam, że jako autor książek, które bazują też na badaniach naukowych, masz ten problem na bieżąco, dlatego, że amerykańscy naukowcy potrafią udowodnić absolutnie wszystko swoimi badaniami i to się bardzo często wyklucza. Pytanie więc brzmi: jak z ogromu informacji, które nas otaczają, wybierać takie, które faktycznie mają szanse pokryć się z rzeczywistością?

To ja najpierw nie odpowiem na to pytanie, tylko dokończę poprzednie, bo mam dobry pomysł.

Pomimo tego, że chcemy być głęboko duchowi i w ogóle tacy poważni ludzie, to my jesteśmy jednak bardzo wrażliwi i prymitywni. O czym warto pamiętać, bo to jest a propos denerwowania, że my jesteśmy bardzo silnie biologicznymi maszynami. Głęboko osadzeni w naszej biologii.

Jednym z takich przykładów z ostatnich miesięcy, który mam i często podaję, jest przykład mojej córki, która często wychodzi, ma takie refleksje o życiu i mówi, że przelewam na nią żółć za swoje zmarnowane lata. Przez co ja poddaję też swoje życie głębszej refleksji. Ale co jest ważne, że ja się wtedy w ogóle nie zastanawiam nad tym, czy moja córka dokonała jakieś metaanalizy głębokich tekstów humanistycznych, tylko ja po prostu wiem, że ona jest głodna. I to jest bardzo ważna rzecz.

9 na 10 złych myśli w ciągu dnia jest z głodu. I jeżeli coś mi przychodzi złego do głowy, np: „Wszyscy umrzemy” albo moje życie skręciło źle i nie pokapowałem się, a teraz już pozamiatane, to po prostu trzeba iść po bułkę. Naprawdę. Albo iść się zdrzemnąć, bo to jest taka druga przyczyna. Człowiek wstaje i w ogóle nie ma problemu. Właśnie wtedy mówię córce: „A, chodź, coś zjemy.” I jemy. Tak samo jest z moją żoną. „A, zobacz! Jest stolik w restauracji, zjedzmy, porozmawiamy.” „No, to będzie taka nasza ostatnia wieczerza, dobra.” Jemy. Ja mówię: „No, i co tam, kochanie? ” – „Nie, w ogóle nie ma sprawy. Gdzie jedziemy na wakacje?” – koniec.

Dlatego ja bym się za bardzo nie przywiązywał do naszych drastycznych myśli. One się pojawiają, ale ten mechanizm, który zawiaduje naszymi emocjami jest jednak dość tępy i on czasami wykwita jakimiś efemerydami, z którymi nie wiemy, co zrobić. Prawda jest taka, że trzeba mieć po prostu jakieś żarcie pod ręką; napić się, zjeść i zastanowić się, czy później nam to przychodzi do głowy. Najczęściej już nie przychodzi.

Ktoś z państwa ma ten moment, że pamięta jak był mały, to się bał, że umrze albo że jego rodzice umrą, zwłaszcza wieczorem. Wieczorem jest taki moment, że człowiek mówi: „Teraz idę spać.” A jego mózg mówi: „Nie, nie, nie, oto lista, rzeczy, które będziemy jeszcze rozpatrywać.” Najczęściej nie są to miłe rzeczy, tylko takie: „Boli cię ostatnio pod żebrem, wiesz, co, to pewnie jest…” I się zaczynamy zastanawiać, w końcu włączamy telefon i próbujemy wygooglować odpowiedź. To jest właśnie efekt niewyspania. Efekt takiej deprywacji, która jest dla nas bardzo ważna.

Pomimo tego, że chcielibyśmy cały czas się zajmować firmą, to jednak o wiele efektywniej wychodzą na tym ludzie, którzy i śpią, i jedzą, tak jak trzeba, i zastanawiają się, co sobie pchają do ust. Człowiek np. wie, że jest tym, co je, dlatego mężczyźni powinni jeść ciacha w dużej ilości. I to jest odpowiedź na poprzednie pytanie.

Niepotrzebnie być może tym głębokim przemyśleniom, tym mocnym emocjom nadaliśmy taką głębię, bo tam jej najczęściej nie ma. Potem się zastanawiamy: „Po co się denerwowałem?” Człowiek zje i tak dalej.

Mark Twain mówił, że problemy nigdy nie są tak duże jak wtedy, kiedy się nad nimi zastanawiamy. Człowiek się zastanawia, że „Uuuu, to jest najważniejsze”, a potem zapomni na chwilę, wraca 15 minut później i myśli: „Kurde, po co ja się w ogóle nad tym zastanawiałem, jak to w ogóle nie ma znaczenia, zobaczymy co się stanie, c’est la vie.”

A teraz, wracając do pytania, które dotyczyło tego, że jak googlujemy, to wszystko zadziała. Otóż dwie rzeczy są ważne. Pierwsza jest taka, że Google w ogóle nie jest superdobrym miejscem do szukania odpowiedzi na pytania. Dlaczego? Dlatego, że w szukaniu odpowiedzi na pytania potrzebujemy jednego elementu, który jest kluczowy, a mianowicie intencji. I o tym najczęściej zapominamy. A w sumie to powinniśmy pamiętać, zwłaszcza w dzisiejszych czasach.

Zakładamy, szczególnie młode pokolenie, że Internet jest w ogóle demokratycznym miejscem. Że Internet to jest takie miejsce, gdzie się zebrała taka rada mędrców i tak będzie dobrze. Każdy z was ma czyste serce i teraz będziemy radzić, czego ludzkość potrzebuje.

Otóż Internet nie jest miejscem demokratycznym. I to jest być może jego zaleta, być może wada, zależy, kto w jaką stronę ma inklinację, ale Internet jest miejscem komercyjnym. W Internecie w sumie trzy firmy biorą hajs. Reszta próbuje coś udziergać, a jeśli tylko gdzieś wybije komuś w Excelu, to zaraz pojawia się grupa smutnych panów, jak w przypadku Instagrama czy WhatsAppa czy całej reszty osób i mówi, że: „Albo sprzedasz, albo cię zajedziemy.” I koniec.

Nie ma specjalnie możliwości, żeby teraz wyrosnąć, bo wszystko jest pilnowane. To samo mamy, gdy jedziemy z algorytmem Google Maps, jak korzystamy z patencików Netflixa i tak dalej. Tak, my się oczywiście zastanawiamy nad tym, po co by się to miało zadziać, czyli nie zastanawiamy się nad tym, po co te odpowiedzi są, tylko nad tym, co wybrać z tego, co jest na dole.

Jeśli ktoś z państwa ogląda Netflixa, to tam jest taki moment, że kiedy człowiek kończy oglądać sezon, wie, że w sumie jego życie się skończyło, że już nigdy nie będzie tak fajnie, ale Netflix go ratuje – tutaj jest pięć propozycji bardzo podobnego serialu. I my nie powiemy: „Pieprzę to, poszukam se sam” – tylko sprawdzamy.

Natomiast dla nas ważne jest pytanie: jaka była intencja osoby, która kodowała ten algorytm? Bo to nie jest taki mądry algorytm, który jest moim zastępczym ojcem, którego nigdy nie miałem, i on mówi: „Synu, oto czego potrzebujesz, żeby być dobrym człowiekiem. ” Mówię: „Dzięki, tato” – a tam Narcos czy coś innego. Nie ma takich rzeczy.

I tak samo tu. Moja córka mówi tak: „Wiesz, tato, Google jest lepszy niż Wikipedia.” „Dlaczego? ” „Dlatego, że jak wpisuję w Google, to tam takie panie siedzą i się zastanawiają, co mi powiedzieć.” Hmmm, jakie będzie najlepsze ciastko dla Zosi? Hm… to tak nie wygląda, to jest zhandlowane. Pierwsze strony w Google są zhandlowane po prostu.

Stawianie sobie pytania, jaka jest intencja za produktem, który dostaję, jest megaistotna. I dlatego to, co się dzieje z intencjami w darmowych rzeczach, powinno nas interesować podwójnie. Zarówno w kategoriach dawców, jak i biorców, rzecz jasna. Bo ludzie chętnie biorą rzeczy za darmo, chętnie podają wszystkie swoje dane za 3 proc. zniżki, jak państwo wiecie. Indianie też Manhattan sprzedali za szkiełka, więc myślimy, że to nic nie szkodzi. A jednak szkodzi, bo nasze zachowanie będzie modyfikowane.

Dlatego lepiej mieć kilka źródeł, co do których wiemy, że intencja będzie przynajmniej dobra. Czyli jak idę do obcej restauracji i kelner mi mówi: „Polecam dzisiaj dorsza” – to ja nie mogę podejrzewać, że to jest najlepsze danie na dzisiaj. Raczej zakładam, że im się termin ważności kończy i został im jeden i albo go wyrzucą, albo ja go zjem. Albo byli rano na bazarze i akurat dorsze były za pół ceny, więc dzisiaj są daniem dnia.

Tak samo z pączkami, był ostatnio tłusty czwartek. My też się zastanawiamy często: czy lepiej zjeść pączka w tłusty czwartek, czy w sumie jest to jedyny dzień, kiedy nie powinno się jeść pączka? A wiecie państwo dlaczego? Bo jak wszyscy robią taką masę pączków, to to musi być paździerz. To my wolimy ten moment, kiedy ludzie robią mniej pączków, a nie że ten tłuszcz, który powinien być po prostu często rotowany, jest rzadziej rotowany. W związku z tym pączki są wielkim sokołem noweli tych wszystkich spotkań.

Jaka jest więc intencja? Jaki jest proces? Jak to działa? Polecam iść w ślad za osobami, które się tym zajmują, i żeby nie mieć źródeł wszędzie. Bo Internet jest lichym źródłem informacji. Jest całkiem niezłym źródłem inspiracji, tam sobie można poskakać, poślizgać się, poczytać nagłówki, pochichrać się z komentarzy. Ale jeśli chodzi o jakąś wiedzę merytoryczną, to my się nigdy nie dowiemy.

Jeśli ktoś mnie zapyta w Internecie, jak doszedłem do czegoś, to ja mu najczęściej nie powiem szczerze. Zauważyliście państwo, jak ludzie opowiadają? Albo ludziom było ciężko i umarli, albo jak komuś nie było ciężko i nie umierał, to nie jest wiarygodny. I ludzie, którym było lekko, to się po prostu nie sprzedali. To tak, jakbyśmy czytali bajkę: urodziła się piękna księżniczka, była bogata i zdrowa, przyjechał książę, porwał ją do jeszcze bardziej pięknego zamku. Koniec. Jakby ciężko się w to wciągnąć.

Albo ktoś mi mówi: „No, ja jestem zawsze życzliwy dla swoich pracowników.” „Naprawdę? Jak to jest możliwe?” „A ja codziennie rano wstaję.” „Codziennie?! Jak to codziennie?” „A ja jestem zawsze skupiony.” „Naprawdę?” „Jestem superzorganizowany, mam wszystko superogarnięte od A do Z.” „Tak?”

To jest wszystko niemożliwe. Ja wiem, że to wszystko jest niemożliwe, ale to wszystko fajnie wygląda i my chcemy wierzyć. To jest jak scrollowanie Instagrama. Jak się Instagrama scrolluje, to tam widać, jak życie ludzi wygląda. To jest zajebiste życie w ogóle. Homary, kolacje z mężem, dzieci są radosne i w ogóle na wyjazdach, Fakt, że czasami wyjazd jest za krótki, żeby złapać dziecko, że ono nie ryczy. Niektórzy po 7-8 dniach dają radę wyłapać taką sekundę, że ona się nadaje na Insta.

Taki przykład, którym hojnie szafuję. Siedzimy z żoną, ja też właśnie w tych chrupkach, ona serial, ja serial, ona scrolluje Instagrama i patrzy na tych innych mężów. Potem patrzy na mnie i widzę w jej oczach to pytanie: „Gdzie moje życie źle skręciło? Bo oni tam są wszyscy szczęśliwi cały czas!”

To samo jest z czytaniem porad przedsiębiorczych. Jak czytacie – no, nie chcę nazwami pism biznesowych szafować i staram się unikać sarkazmu, ale to jest raczej szczerość, nie sarkazm – to jest paździerz te case studies, to jest w ogóle nieprawda. Ludzie po prostu tak nie reagują. „Obcięliśmy wszystkim pensje i wszyscy zrozumieli.” No, to w ogóle gdzie? Rozumiem, że wojna gdyby przyszła czy kra się oderwała i wszyscy płyniemy, i próbujemy jakoś zapłacić za silnik, żeby nas dopchało do brzegu, no, jakieś takie abstrakcyjne sytuacje.

Albo: „Wszyscy rozumieją sens naszej firmy.” Naprawdę? A tam jest 700 ludzi i wszyscy sens naszej firmy rozumieją? Można żyć w takim świecie, żeby zakładać, że to jest prawda. Albo niestety mam takiego pecha albo szczęście, że kilka z tych przykładów, które są w takich magazynach podawane, ja znam od kuchni i to w ogóle tak nie wygląda. Ale ktoś tak napisze, że np. pięciu się rozbeczało i się zwolniło od razu, no, to jak to napisać np. w jakimś poważnym czasopiśmie? „Wielu uległo emocjom, jednakowoż organizacja umożliwiła im rozwój poza strukturami organizacji.”

Namawiam więc państwa, żeby rozmawiać z ludźmi, którzy przynajmniej będą mieli intencje pewnej szczerości i nie będą się bali powiedzieć, że coś im się nieźle spieprzyło. Że tam beczenie było, że były mejle po nocach. To jest życie, tak ono wygląda. Ludzie nie rozumieją czasami, my nie rozumiemy najczęściej! Bo nie chcę, żeby to zabrzmiało, że inni, a my – tu się elita intelektualna świata zebrała i powinniśmy się rozmnożyć, żeby nas było więcej, bo to też nie jest cel tego spotkania, z tego, co wiem, bo jest za krótkie. Ale że my tacy jesteśmy.

Chcemy też wierzyć, że to wszystko da się bezkrwawo załatwić. No, nie da się, bo ludzie mają po prostu swoje priorytety. Jedni przychodzą, żeby się samorealizować. Drudzy przychodzą, żeby po prostu wyjść za pięć piąta, i my się staramy to zorganizować w różny sposób.

W związku z tym, szukając odpowiedzi na pytanie, jak googlować i szukać, to ja się staram zawsze myśleć o intencjach osoby, która coś tam pisze. Bo jeżeli ktoś się wypowiada w imieniu firmy farmaceutycznej, którą reprezentuje, jakby szła u niego transformacja, to kłamie po prostu. Bo on wie, że jak napisze prawdę, to go wyrzucą. Musi wyglądać tak, żeby ten branding firmowy był wygenerowany tak jak trzeba.

Mogę też poczytać, że dawno, dawno temu żyła księżniczka i tak dalej. I tutaj było nam ciężko, ale wszyscy się w końcu ucieszyli. Jak tam już wszystkich nie ma, bo trzeba było połowę zwolnić, no, to pewnie ci, co zostali, ucieszyli się, że nie umarli po drodze. To jest jakiś poziom radości.

Kluczowa jest intencja i to jest pierwsza rzecz, a drugą jest wiedza merytoryczna. No, to to już ciężej, bo bardzo często mylimy pewność siebie z kompetencją. Nawet Amerykanie mówią, że bardzo ładnie, że kobiety wnoszą competence do biznesu, a mężczyźni confidence, i to się gdzieś tam klei. Natomiast kluczowa jest wiedza merytoryczna. Czasami lepiej znaleźć kogoś, kto po prostu trzyma ręce na biznesie i zarządza tym wszystkim, bierze udział w zatrudnianiu ludzi albo robił to niedawno, a nie 20 lat temu, niż kogoś, to jest prezesem firmy, która funkcjonuje od 60 lat, w sumie już nie do końca pamięta, co się tam dzieje. To jest jak pytać Michaela Jacksona, czy stoi w kolejce po ziemniaki, a on w ogóle nawet do sklepu nie chodził. To jest życie w innym świecie.

Bardzo często mylimy pewność siebie z kompetencją

Nas raczej interesują bardzo konkretne porady, na konkretne rzeczy. Tymczasem pragnę państwa zaimpregnować na takie porady pod tytułem – jak mówiłem – takie porady od matki: „Musisz się bardziej postarać.” Czytamy i w sumie racja, ale co z tego? Trzeba być firmą, która ma dobrą kulturę organizacyjną. Trzeba być firmą, która dba o pracownika. Trzeba być firmą, która motywuje swoich ludzi.

Otóż my nawet nie wiemy, bo być może jest wiele takich firm, które nie motywują swoich ludzi i tam ludzie też pracują. Jak to pomierzyć w ogóle? Jak zmierzyć, która kultura jest lepsza? Która do mnie będzie pasowała? Musisz mieć cel, to też jest jakieś takie, że w sumie niby racja, ale czyli co ja mam robić?

Dobra kultura organizacyjna to jest taka, w której ktoś, kto jest przywódcą, codziennie mówi ludziom, o co mu chodzi. To jest dobra kultura organizacyjna. Czasem mówi raz na tydzień, raz na kwartał, raz na miesiąc albo nigdy, bo w ogóle nawet nie wie, o co mu chodzi. Tacy też się zdarzają i to wcale nierzadko.

Czasami pracuję indywidualnie nad umiejętnością prezentacji publicznej, nazwijmy to może ładnie. I okazuje się, że to nie jest taka prosta rzecz. Niektórzy na pierwsze pytanie: „Co byś chciał powiedzieć?” – to już jest w sumie pozamiatane. Bo tam nic nie ma. „No, ale co?” „No, wiesz, coś tam o sprzedaży” „Ale co?” „No, wiesz, że sprzedaż, to wiesz, jest ważna.” „Ale nie wiem, no, jakiś model, coś przeczytałeś fajnego ostatnio?” „No, nie, że nie.” I to już jest po rozmowie, pozamiatane. No, sorry, no, to już teraz agencja może zrobić slajdy, bo najczęściej to właśnie agencja takiej osobie robi slajdy. Tam będą latały prostokąty, tabele i różne inne rzeczy, ale ludzie za tabelą nie pójdą. Gdyby tak było, to Jezus zszedłby na ziemię pod postacią tabeli. A jednak tak nie zrobił, tylko pod taką, która jest jednak bardziej charyzmatyczna.

Potrzebujemy więc ludzi, którzy będą mówili, o co im konkretnie chodzi. To będzie dobry pomysł, zły, dziadowski, średni, lichy, porywający. Nieważne. Ale po pierwsze – ja zapraszam ludzi do swojego świata. W moim świecie wartość się liczy, nie równowaga. Pieprzyć równowagę. Najpierw się tak upierdzielić, że się po prostu czołgamy w pocie, krwi, łzach, a potem odpoczywać, tak że struna ze śliny do ziemi i nic się nie dzieje. To jest nasze założenie. „Jara cię to? Jara. To zostajesz.” „Jara? Tak? Jara cię? No, wiesz… To nara!” Tak i już. Jest w tym jakaś uczciwość.

Ludzie idą za pewnym konkretnym przesłaniem i teraz musimy powiedzieć tak: „Raz na tydzień zrobię spotkanie, raz na kwartał zrobię spotkanie.” Codziennie trzeba piłować, o co nam chodzi. Kościół ma to rozkminione idealnie. Jak państwo chodzicie do kościoła, to wiecie, że w kościele ciągle to samo mówią. Człowiek idzie do kościoła i za tydzień słyszy to samo. Jakby codziennie chodził – to codziennie słyszy to samo. Bo my po prostu tacy jesteśmy, nam trzeba codziennie mówić to samo, o co chodzi. I to jest budowanie kultury organizacyjnej.

Nie, że ja się tam sporadycznie pojawiam i jestem taki, że nie do końca wiadomo, czy ja żyję czy nie. Ja jestem cały czas i ja cały czas wiem, o co mi chodzi i zapraszam innych, żeby oni zobaczyli, że to jest miejsce, gdzie wszyscy będziemy robili to według tej jakieś wizji.

Niestety, prawda jest taka, że część osób dyskutuje, dywaguje, zastanawia się, czy to jest kierunek zoptymalizowany. A kajak płynie szybciej, jak wszyscy wiosłują w tę samą stronę. Taka jest smutna prawda. Jak w otoczeniu rywalizacyjnym, jakie jest otoczeniem biznesowym, wszyscy muszą wiosłować w tę samą stronę. Nawet jak im się wydaje, że kierunek nie jest zoptymalizowany, bo nawet niezoptymalizowany kierunek jest lepszy niż żaden.

W związku z tym ja po prostu szukam takich ludzi, z którymi będę pracował. Mam na to szansę, będąc małym przedsiębiorcą, średnim przedsiębiorcą, których po prostu jara to, że coś robią, którzy się po prostu cieszą, że będą mogli to robić. A jak ktoś tak: „Mmm…no, wiesz, trzeba za coś przeżyć…”. A, to nara! To nie, po co masz się tutaj męczyć, ja nie muszę jako pracodawca dawać takiego miejsca.

To jest straszne, co opowiadam i niestety smutna sprawa i przez niektórych oceniania jako cyniczna, ale trochę wykwitło w nas takie poczucie, że otoczenie rywalizacyjne jest bardzo demokratyczne. Nie jest! Niestety.

Jak ja bym np. startował w maratonie czy gdybyście państwo pobiegli maraton tak, żeby wam się nic nie stało, to nic byście nie wygrali. „To ja pobiegnę, ale tak żeby mi się nic nie stało.” To w sumie nic nie udziergamy.

A, bo niektórzy tak mówią. Żeby powiedzieć ludziom, to nie trzeba być bezczelnym. To trzeba powiedzieć grzecznie, bo ci wszyscy ludzie mogą sobie pójść z szacunkiem dla siebie, jako dla człowieka i dla innych jako dla ludzi. To musi być przepełnione naszą pokorą i szacunkiem, jednakowoż musi być odważne. My najbardziej potrzebujemy odwagi. Czuję, że chciałbym powiedzieć coś takiego jak Braveheart. Ale wiem, że jak otworzę usta, to już na pewno takie nie będzie, to po pierwsze. Po drugie nie jestem pewien, ale nieważne, ja muszę być odważny do tego.

Czasami potrzebujemy planu, a czasami trzeba wziąć wdech, skoczyć z 10. piętra i powiedzieć: „Spadochron zmontujemy po drodze.” No, i tyle. Czasami ja potrzebuję tak jak tchórz i bohater, oni obaj czują to samo, ale każdy co innego z tym robi.

Czasami ludzie mówią tak: „No, jestem gotów być taką osobą, która będzie osobą charyzmatyczną. Jestem gotów mówić, o co mi chodzi, zobaczyć, tylko wiesz, no, jest tam ryzyko, że dostanę po tyłku. Ale przepracowałem to ze sobą, jestem gotów na to ryzyko.” Otóż muszę państwa zmartwić, tam nie ma żadnego ryzyka. Dostaniemy po tyłku. Każdy, kto się wystawia, dostaje po tyłku. Jak mówią Japończycy, wystający gwóźdź pierwszy dostaje. Tak, to wiadomo, jak się tylko gdzieś wychylimy, momentalnie jest źle, ukradł. Firma mi się rozkręca, to mówią złodziej. Wszyscy – rodzina będzie naszym wrogiem, bo jesteś ciągle zajęty, wszyscy dookoła. Potrzebujemy więc wielkiej odwagi, żeby rodzinę ułaskawić, ukiciać, znaleźć ten czas, dobę rozciągnąć w sposób niemożliwy, żeby ludzie mieli poczucie, że się interesujemy. Ogarnąć pracowników, produkt, rynek, to, co się dzieje dookoła.

Zawsze ktoś na Internecie napisze tak: Jaśko52 – komentarz: Debil. I to jest kolejna rzecz. Żyjemy w takich czasach, w których nam się wydaje, że to krytyk jest ważniejszy niż ten na arenie. Otóż nie jest. Dr Brown mówi tak: „Lista osób, która może skrytykować twoje działanie, powinna się zmieścić na połowie post-ita – i koniec! Jedna osoba, dwie, trzy albo pięć. To są osoby, które pytam o zdanie. Nie Google’a, nie coś tam, coś tam. „Czy ja dobrze robię?”

I to nie tylko takie osoby pytam o zdanie, bo to jest moja babcia: „Ekstra!” „Babcia, a ładnie śpiewam?” „Super!” Znacie to państwo, jak ktoś trafia do Idola i tam „Yyyyy”. Ta komisja, jury w Idolu mówi: „Boże, kto ci powiedział, że ty umiesz śpiewać?” „Babcia”.

Nie chodzi więc o takie osoby, które są klasycznymi yes people, że oni zawsze mówią „Super! Go for it!”, ale takie, które powiedzą: „To niestety dziadostwo, to jest dramat. Ale ja będę z tobą, jak będziesz z tego wychodził, pomogę ci coś wtedy wymyślić, jestem z tobą wtedy.” Takich osób potrzebuję, takich osób w ogóle nie ma dużo na świecie. Jak ktoś ma sześć, to już zawyża średnią.

Cała reszta nie ma prawa się wypowiadać. I ktoś przychodzi: „No, mi się nie podobało” – mówi do mnie. „No, super!” – no, bo co mam mu powiedzieć, no, przecież nie będę go teraz przekonywał. Moją praktyką jest też to, że ja się tymi rzeczami nie przejmuję, czy to się tym osobom podoba, czy nie. Bo ktoś, kto z taniego miejsca za areną, na końcu trybun mówi, że ja jednak źle, to nie! Mnie to może powiedzieć Marek, który jest upieprzony błotem, wyciera sobie ten pot i krew spod nosa, podnosi się z tego pyłu, i mówi: „Jednak, Miłosz, to nie było najlepsze, co zrobiłeś.” Ja mówię: „No, mój kolego gladiatorze, porozmawiajmy, napijemy się, przekonaj żonę, że musisz dziś o rzeczach wielkich i ważnych porozmawiać dłużej z kolegą Miłoszem i spróbujemy się z tego dźwignąć.” A nie ktoś z końca powie: „No, jednak syf.”

Od tego też się musimy odkleić, od krytyki z tanich miejsc na końcu trybun. I tak samo jest z biznesami. Bo my w biznesie mówimy: „Fail harder, fail forward, fail coś tam”. A potem, jak ktoś się wyłoży, mówi: „O, niestety, zawiodłem się na tobie, tak że uwolnimy cię dla rynku pracy.” Nie możemy też tego tak robić.

Kiedyś był taki przykład: gdybyś miał przed sobą dwie armie jako król, jedną takich kolesi w ogóle bez ręki, takich a la Gra o tron – bez oczu, bez rąk, konie takie itd. I druga takich 17-letnich młodzieńców w wypolerowanych zbrojach, którzy są gotowi, to którą byś wybrał? Najczęściej byśmy więc wybrali, rozsądnie myśląc, choć wiem, że jest wielu spekulantów, tę, która już jest poturbowana, a jednak żyje. A nie tę, której się nigdy nic nie przydarzyło – a to jest często strategia biznesowa.

I to jest duży zarzut, który mamy do biznesu w dzisiejszych czasach. Nie to, że on wspiera popełnianie błędów, oczywiście nowych za każdym razem – jak ktoś ciągle nadeptuje na te same grabie, no, to niestety. Uczenie się, wyciąganie wniosków, szukanie sposobów. A nie taki, co mu się nigdy nic nie stało. Jak mu się nigdy nic nie stało, to on nigdy nic nie zrobił.

Dlatego przypominam: jak ktoś wyjdzie na arenę, to na pewno dostanie wpierdziel, i to nieraz. Pracuję z osobami, które są tam na ekranie, w telewizorach – wszystkie są poniewierane. Jakiś taki Józio15 pisze: „Kretyn. Ale paździerz. Ale syf. Lol”. To już jest w ogóle cud, te dwa neurony się zetknęły.

Dlatego, jak mówi Taylor Swift, a ona nie może się mylić: „Googlowałam ostatnio swoje imię i nazwisko i nauczyłam się jednego.” „Czego?” „Nie googlować swojego imienia i nazwiska” – to tyle. Jest lista osób, która może mi zwrócić uwagę na to, co robię, a cała reszta nie.

A ten zarzut do biznesu, na który państwu chcę też zwrócić uwagę, jest taki, że w dużych korporacjach, dużych firmach rządzą akcjonariusze, zetknęli się z tym państwo. Im nie zależy, żeby firma ryzykowała. Akcjonariusze nie są pracownikami firmy, akcjonariuszom zależy na tym, żeby firma przynosiła profit. I dlatego wiele firm, które do tej pory robiły rzeczy – nazwijmy to – zajebiste, operuje teraz narzędziami finansowymi. Np. firmy, które robią samochody. „Zrobimy nowy model samochodu.” „Ile można stracić?” „Tyle.” „A ile zyskać?” „Tyle.”. „A jak damy na lokaty, to będzie 8 procent.” A ja mam sześć kredytów hipotecznych, więc wybieram wersję większą.

Biznes nie jest zaangażowany w nic, tam nie można się niczym wykazać, on stracił w dużej mierze – literalnie w środku, bo na zewnątrz to wygląda jak robienie czegoś mega – ale w środku stracił swój koloryt zupełnie. Tam nie można nikogo obrazić, nie można w nic się zaangażować, nie można powiedzieć, że coś jest lepsze, żeby nikomu nie było przykro. On się zrobił taki zupełnie płaski i transparentny, dlatego też nic dziwnego, że ludziom się nie chce ryzykować. Duży biznes oduczył ludzi ryzykowania, bo mówi: „Oczywiście, że zaryzykuj! No, i zaryzykowałeś i ci nie wyszło. My wolimy takich, co ryzykują i wychodzi im zawsze”, nie?

I to jest nagminne w biznesie. To jest wielki zarzut, który mam do dużego biznesu. Toteż nic dziwnego, że jak start-upy są zakładane, to one są zakładane, żeby je sprzedać najczęściej. Ta metafora Dawida i Goliata przestała być naturalna. Kiedyś Dawid chciał zabić Goliata, a teraz Dawid przychodzi z procą, żeby mu tę procę sprzedać, to wtedy jest najlepszy pomysł. I zacząć sobie robić co innego.

Ale to jest m.in. wina tego systemu, który z akcjonariuszy zrobił organ zarządzający, że bezpieczne decyzje zrobiły się lepsze. Bo bezpieczne decyzje dadzą mały profit, ale pewny. Tylko jak się pracuje w takim miejscu w ogóle, gdy człowiek nic nie ryzykuje, nie ma wiatru za uszami? Nie, że nie wiemy, co się stanie. „Tylko zrób takie samo, ale pięć procent więcej niż poprzednio.” W ogóle nie ma frajdy w takiej pracy. Tam ludzie sobie próbują rzeźbić, ale nic z tego nie ma.

Wracając z tej być może przydługiej historii, jak zwykle to ja, do tego momentu, w którym pytałeś o te intencje: mówię, że Google nie jest jakimś superdobrym miejscem na zbieranie odpowiedzi. Bo Google nie ma dobrych intencji wobec nas. Ma swoje zarabianie hajsu. Powinniśmy mieć raczej taką sieć ludzi, którą zapytamy o zdanie. Najczęściej są to jednak takie osoby, które będą z nami siedziały itd., co wraca nas do tego, że przyjaciele i rodzina są trudni do zastąpienia w życiu.

To nie muszą być ludzie z naszej branży. Wystarczy, że będą mieli wątrobę jakby wytrzymałą, żeby wiele znieść. Ale my też musimy od czasu do czasu poświęcić swój czas, żeby komuś pomóc, żeby porozmawiać, tak? Taki patent jest o wiele lepszy niż googlowanie. A googlowanie ubogaca w dużej mierze nasz bank pomysłów. Od tego zaczęliśmy: ile ja mogę mieć nowych pomysłów w ciągu tygodnia? A mogę po prostu buchnąć jakiś. A teraz pytanie: z tych trzystu który jest dobry? Nie wiadomo. Bo czasami coś po prostu zażre. Patrzę na to, myślę: „Hmmm, fajne. Tak, zupełnie bez sensu, ale fajne, chciałbym to zrobić.”

Duży biznes już sobie na to nie pozwoli, bo tylko my, w jakichś mniejszych miejscach możemy się pobawić, zrobić coś inaczej, na lewo, zrobić takie urodziny jak te. Gdyby Marek poszedł do księgowości w swojej wielkiej korporacji Mała Wielka Firma i powiedział, że chciałby robić coś takiego i z tego w ogóle by nie było hajsu, to pani księgowa by go spuściła od razu. W każdej firmie jest taka grupa ludzi, która umie męczyć liczby tak długo, aż one się przyznają. I ta grupa ludzi powiedziałaby Markowi, że wyglądasz jak wyjdź stąd, po prostu. No, i nigdy byśmy się nie spotkali.

To jest po prostu fajne. Taka fajność zostaje nam – nie chciałem brzmieć jakoś pesymistycznie, więc może krótko – ta fajność jest nam przez duży biznes odbierana, także pracownikom. Z drugiej strony, jest to dla mnie bardzo ważne, bo jako osoba, która zajmuje się efektywnością osobistą, wiem, że ciężko się zaangażować w coś, co nie jest fajne, po prostu. Nie ryzykujemy niczego, nic się nie dzieje. Satysfakcja w życiu jest z rzeczy, które przychodzą z trudem, a ich efekt jest niepewny. Jak jedną i drugą rzecz zaczniemy sobie odejmować, to ludzie się nie chcą angażować. „Niech pan zwiększy zaangażowanie, a my będziemy tak samo bladzi jak do tej pory.”

Satysfakcja w życiu jest z rzeczy, które przychodzą z trudem, a ich efekt jest niepewny

Zerkam, bo my tu mamy taki duży licznik. On pokazuje, że generalnie powinniśmy teraz oddać wam głos. To oczywiście jest mniej więcej jakieś 47 proc. listy pytań, które mam przygotowane, ale nie chciałbym was fatygować niepotrzebnie, chciałbym, żebyście zadali te pytania. Moje pytania nie są ważne, mogą się przydać na następny raz, jeszcze ze dwa odcinki z nich wyciśniemy, a tymczasem pora na was. O proszę, mamy klęskę urodzaju.

Jakieś proste poproszę.

Wojtek. Ta formacja mnie trochę zniechęciła, ale jakbym w kierunku wróżbity poszedł, to Miłoszu, spod jakiego znaku zodiaku jesteś?

Ludzie, którzy zajmują się racjonalnością, mówią, żeby zawsze podać abstrakcję, np. Pingwin. „Ale nie ma takiego znaku!” „Innych też nie ma.”

Nie chciałbym pana z taką lapidarną odpowiedzią zostawiać, więc chciałbym powiedzieć, że nie lekceważę duchowości w biznesie w ogóle. Znaki zodiaku traktuję tak nieco po macoszemu, ale zwróćcie państwo uwagę, że my bez duchowości nie dźwigniemy tego życia. Dlatego przykład Jezusa był niezły, bo on jest całkiem dobrym przykładem charyzmatycznego lidera.

Jak będziemy mówić ludziom, że mamy pracować dla przychodów, wyników i tabel, to nikt za tym po prostu nie pójdzie. Ludzie idą za jakimiś innymi rzeczami. Musimy się też nauczyć o nich mówić. Humaniści mówią – powiedziała to chyba Barbara Fredrickson – że my z jakiegoś powodu nie możemy się pozbyć myślenia o duchowości. My byśmy chcieli, żeby wystarczyły tabele i liczby, ale nie możemy tego wyrzucić. Obczytamy się książek z wynikami badań, a potem ktoś powie „Wiesz, na ważne rzeczy potrzeba czasu”. I to jedno zdanie jest lepsze niż te 20 książek, bo w żadnej publikacji akademickiej nie wolno użyć takiego zdania, bo to jest nieakademickie zdanie. Nic z tego nie wynika.

To pytanie jest takie trochę zabawne, ale z drugiej strony mamy masę takich pytań. Prawo- i lewopółkulowość, kto jest prawopółkulowy, ten jest jakiś tam, kto lewo, to inny. Przecież my od lat 80. wiemy, że to jest nieprawda, ale jak to się zajebiście opowiada. I slajdy jakie są fajne, ten mózg taki niebiesko-zielony.

Piramida potrzeba Maslowa – on potrzebował dwóch tygodni, żeby stwierdzić, że w sumie to się pomylił. Nieważne… Jak rzeczy są ładne, to nam się wydają bardziej prawdziwe. Trochę drę sobie z tego łacha, ale z drugiej strony myślę, że to pokazuje pewną kondycję naszego gatunku. Czasami potrzebujemy komuś powiedzieć, że „Słuchaj, tutaj są wyniki”, a czasem powiedzieć: „Marek, damy radę, przecież będzie zajebiście”. I Marek mówi: „No, przekonałeś mnie”. Miłość jest sztuką obietnic.

OK. Ja się nazywam Anna Prończuk-Omiotek i prowadzę vloga o produktywności i wystąpieniach publicznych. Nawiązując do tego, o czym mówiłeś wcześniej, że życie to jest takie yyy, siedzimy i w sumie jakoś jest. Czy nie uważasz, że życie to taka sinusoida, że raz jest górka, raz jest dół? I to tak musi być, bo jakby tego dołu nie było, to byśmy tej górki po prostu nie docenili.

Tak, zgadzam się. Jakby było.

Dziękuję!

Tak, w sumie tak jest. Krótko odpowiadając, do każdej dobrej rzeczy się człowiek habituje. Ta umiejętność habituacji naszego układu nerwowego – często porównuję, jak ktoś z państwa chodzi na basen, bo rozumiem że z maratonami to już tak sobie, ale kontrolowane moczenie w pewnym wieku jest wskazane – w związku z tym, jak ktoś chodzi na basen, to wie, że jak wchodzi do wody, to ta woda jest bardzo zimna, a jak chwilę posiedzi, to już jest w stanie wytrzymać. I ta właściwość naszego organizmu jest niewiarygodna. Nam się wydaje, że jak nam się coś stanie, to my nie damy rady, dzieją się straszne rzeczy i już za chwilę to się staje nową normą. W dół i w górę – to tak samo działa. Warto o tym pamiętać, zanim sobie coś nowego kupimy, żeby się dobrze zastanowić, czy to naprawdę zmieni nasze życie, bo najczęściej w ogóle.

Tak samo jest tu: gdybym na przykład brał – nie chciałbym, ale gdybym brał – heroinę na jakimś poziomie, to na początku to jest mega, czyli nie ma nic lepszego na świecie od heroiny. Układ nerwowy, cała ludzkość się przystosowuje do tego, żeby ćpać heroinę, ale będę musiał jej brać coraz więcej. Bo ta stała dawka przestanie mnie kręcić i to jest kłopot, bo strategie, które działają w krótkim terminie, najczęściej nie działają w długim. I wszystko jedno, co się stanie, nawet jak sobie dodam podwyżkę, dam sobie urlop, to jest kłopot.

Powinienem pilnować, żeby moja guma była napięta. Jest taka zasada: jak jesteś trochę zmęczony, to powinieneś się spiąć, a jak bardzo, to odpocząć. Tak? I mniej więcej tego się trzymamy. Jak jedziemy na wczasy, to jedziemy na trzy tygodnie. Może część z państwa tak ma, że pierwszy tydzień sobie leżymy, ale w drugim tygodniu już nas nosi, już człowiek coś by zbroił. To jest właśnie to.

Albo ktoś ma dziecko i są tacy curlingowi rodzice, którzy wszystko przed nim zamiatają, żeby nic ciężkiego mu się nie przydarzyło w życiu. Curling jest taką dyscypliną sportu, która zasłynęła, bo reprezentacja Rosji bierze doping i wszyscy się zastanawiają po co. Tak samo jest z pracownikami. Jeżeli zaczniemy wyręczać innych ludzi, to to się staje nową normą. I to jest ciężkie. Mamy w domu takie sytuacje, że naszej córce bardzo pomagamy i jej już jest ciężko oddychać na końcu. Wtedy mówię: „Olu, ucisnąć, bo wzięłaś wdech i już nie masz siły, żeby oddychać z powrotem?”

Ta norma się za każdym razem obniża. Dlatego te momenty, w których jest ciężko, pozwalają nam docenić czas, kiedy jest dobrze. Oczywiście nie mamy nad tym wszystkim kontroli. Jak ktoś z państwa lubi chodzić do kina, idzie przez pięć dni do kina, to piątego dnia to już nie jest takie fajne. Lubimy chodzić do kina, bo najczęściej nie można tego robić codziennie. To jest takie fajne, że dawkujemy sobie takie rzeczy. Ta niezbędna dawka cierpienia jest bardzo użyteczna w życiu, można powiedzieć. Nie żebym się ciął specjalnie, żeby sobie utrudniać, ale myślę sobie, że jak jest ciężko, to potem mi to przejdzie i będzie mi łatwiej, tak? Te stany depresyjne zawsze przejdą. Nie każdy dożyje, ale przejdą.

Chciałam się zapytać, czy jest taki temat, o którym opowiadasz z taką pasją i zaangażowaniem, a nie jest to rozwój osobisty, psychologia. Czyli taki temat, którego nie poruszałeś publicznie, jeśli tak, to jaki? I czy dołączę do szczęśliwców, którzy dostaną tę książkę?

Czy jest taka rzecz, którą się zajmuję, a nie ma to związku z rozwojem osobistym? Hmmm… Jedzenie…? Jedzeniem się nie zajmuję… Rodziną się zajmuję, ale nie wiem, czy opowiadam o tym z pasją, bo to chyba ma związek z rozwojem osobistym. Jakoś niewiele więcej rzeczy mnie interesuje, a jeszcze jakoś nie czuję się komfortowo odpowiadając na prywatne pytania, bo uważam, że nie jestem jakoś istotny w tym wszystkim, jak już państwo zauważycie. Nie uważam, żeby moje życie było typu „tramwaj urwał mi nogę, ale dałem radę”, jakoś tak normalnie sobie żyję. To cierpienie w moim życiu jest takie znośne. Nie mam tu nic takiego wyjątkowego do przekazania, i dlatego o tym nie opowiadam.

Co ja takiego lubię z takich rzeczy, o czym mógłbym opowiadać z pasją…? Np. zawsze chciałem być przyrodnikiem, to pewnie też słychać w tym, co mówię. Odkąd skończyłem pięć lat, byłem pewien, że będę biologiem, a potem poszedłem na psychologię – nie wiem, jak to się stało.

Ostatnio pracuję nad książką o zaufaniu, czyli jak buduje się zaufanie, jak nie być naiwnym. Myślę, że to będzie bardzo fajna książka, bardzo jestem ciekaw tego, co napiszę. Jak państwo wiecie, człowiek nie wie, co myśli, póki tego nie powie albo nie napisze. Dlatego się podkasty też zakłada, człowiek chce po prostu wejść w kontakt ze sobą. Niektórzy piszą dzienniczki. O! To jest też ważna rzecz – nie powiedziałem o tym wcześniej – pisanie dzienniczka.

To wygląda dla nastolatek jak paździerz, że trzeba mieć długopis z piórkiem i jednorożca na okładce. Ale nie – pisanie dzienniczka codziennie rano, bardzo państwu polecam, na próbę przynajmniej – jak to jakiś poeta powiedział, to jest jak wycieraczka na przedniej szybie w samochodzie – wsiadam, przecieram szybę i wiem, co będzie dla mnie ważne tego dnia. To nie musi być tam megadługo, wystarczy pięć minut.

Statystycznie dzienniczek pojawia się bardzo często jako coś takiego, co mi się przydarzyło, z czym sobie poradziłem, czego się obawiam dzisiaj. O, np. Marek, on ma takie stany lękowe, to może tam napisać, czego się boi, zamknąć, a potem to już tam zostanie. Twój mózg będzie to przepracowywał.

Odpowiadając więc na pani pytanie: nie. Mam od czasu do czasu taką myśl, taką odpowiedź, której unikam: po prostu nie lubię robić rzeczy na 5 procent. Jak już się czymś zajmuję, to po namyśle, czy mam czas na to, żeby być w tym przynajmniej dobrym amatorem. I najczęściej odpowiadam sobie, że nie, bo nie mam kiedy, więc po prostu tego nie robię dalej i robię to, co lubię robić najbardziej.

Ja po prostu lubię robić takie rzeczy, które mi sprawiają dużo frajdy. Czasami się do nich przymuszam, bo wiadomo, mam gorszy moment. Jak mam bardzo zły moment, to wtedy nie robię, się nie przymuszam. Ale potem się budzę. Mam mnóstwo takich zasad, one nie są moje, np. do 18.00 nie mogę zerknąć na media społecznościowe, najpierw pisać, potem czytać, mam po prostu jakiś dekalog takich różnych rzeczy. Ja się niewieloma innymi rzeczami zajmuję, mam jakieś swoje pasje i tak dalej, ale najczęściej wynikają z mojej chęci konsumpcji. Natomiast jak np. oglądam filmy, to też się staram z nich coś wyciągać. Zawsze się zastanawiam, co ja będę z tego miał, czyli jakąś mam taką bardzo dużą potrzebę użyteczności. No, tak… już chyba starczy o sobie.

Jarek, Ojcowska Strona Mocy, podkast i blog. Mam pytanie troszkę w tej dziedzinie, skoro o córce wspomniałeś. Ja mam trójkę dzieci typu córka. To, co mówisz i ogólnie te rzeczy o rozwoju osobistym, i z 196. odcinka i z dzisiaj, są w dużej mierze rzeczami fundamentalnymi dla nas. Tak sobie czasami myślę: „Kurde, moje życie mogłoby wyglądać inaczej, gdybym ja to wiedział 20 lat temu, 30 lat temu?” 40 nie, bo jeszcze nie mam. Być może część ludzi też tak ma, że fajnie by to było wiedzieć wcześniej, bo nas tego nikt nie uczył. I teraz pytanie: czy to jest błąd poznawczy, taki że ja sobie wymyślam, że osiągnąłbym te inne rzeczy, gdybym posiadał tę wiedzę co teraz? I druga część pytania: czy warto, a jeśli tak, to od kiedy naszym dzieciom takie elementy rozwoju osobistego wprowadzać?

Jest to błąd poznawczy, dlatego że my – nie wiem, czy państwo zauważyliście – ale czasami nasze życie wygląda jak dzień. Człowiek wstaje rano i myśli tak: jeszcze mam dużo czasu. Porobię sobie, co chcę, tak dzisiaj wstałem, głowa mnie nie boli, się napiję czegoś, malutki kawunek, jakiś mały deserek… I robi się 11.00-12.00. To mówię: dobra, pora coś zjeść. Idziemy więc na lunch. Człowiek tam sprawdzi mejle, ale żeby się zmierzyć z przeciwnikiem, ojoj, to nie, to nie – człowiek musi być najedzony. Potem je i mówi tak: po jedzeniu zdrzemnę się, no, bo wiadomo. Potem się robi godz. 16.00, czyli ten wiek średni, dobra, to już w sumie pora wychodzić. Jak to się stało, że ten cały dzień tak zleciał?

I to mniej więcej tak w życiu wygląda: na początku myślimy, że mamy dużo czasu, potem się zajmujemy innymi rzeczami, a potem myślimy: Boże, żebym ja rano inną decyzję podjął. Nie da się tego zrobić. My po prostu jesteśmy fabrycznie tak zrobieni. Od niepamiętnych czasów babcie patrzą na wnuczki i mówią – oprócz wielu innych rzeczy, jak na przykład, że każde kolejne pokolenie jest gorsze od poprzedniego – ale mówią też to, że ludzie popełniają ciągle te same błędy. I zresztą, zobaczcie państwo, wystarczy poczytać – niektórzy mają, nie wiem, do stoicyzmu jakąś tam inklinację, to Senekę poczytać albo Platona – jesteśmy w ogóle tacy sami, nic się nie zmieniło. I po prostu widzimy, że coś tam, a tam tylko słowa smartfon w tym brakuje. Miał dokładnie te same problemy, co my.

Na początku myślimy, że mamy dużo czasu, potem się zajmujemy innymi rzeczami, a potem myślimy: Boże, żebym ja rano inną decyzję podjął

Zasadniczo, chociaż wiele osób jest pesymistycznych, to sytuacja na świecie raczej się zmienia na plus. Na przykład, nie wiem czy państwo wiedzą, ale jeszcze sto lat temu 90 proc. osób na świecie funkcjonowało w skrajnej biedzie. A teraz – poniżej 10 proc. Nie ma więc takiego dramatu, jak niektórzy mówią, że jest coraz gorzej, powiedzielibyśmy raczej, że jesteśmy w tej fazie, że jest coraz lepiej, pomimo tego, że ten przekaz medialny jest inny.

A odpowiedź na pytanie, kiedy to dzieciom mówić – ja nie jestem specjalistą od wychowywania dzieci, bo mam jedno i też mam wrażenie, że ono się jakoś samo wychowało. Mam raczej wrażenie, że rodzic powinien zasadniczo pracować raczej nad sobą, nad swoim stosunkiem do dziecka niż nad dzieckiem. W ogóle nie uważam, żeby słowo wychowanie miało jakieś supergłębokie znaczenie. Po pierwsze połowa zachowania dziecka to jego geny, a nad tym to różnie mamy kontrolę, bo ekspresja jest raczej po dziadkach, więc to już w ogóle.

Druga sprawa jest taka, że jeśli chodzi o środowisko, to rodzice nie są całym otoczeniem dziecka. Rodzice są tylko częścią otoczenia dziecka, więc założenie, że jak ja coś powiem, to moja córka stwierdzi: „Tak, oczywiście, zrozumiałam, dziękuję ci, ojcze, to prawda.” Jestem pewny wręcz przeciwnej rzeczy, że jak ja jej coś powiem, że to jest źle w ogóle. Nie wiem, jak zrobię, ale na pewno nie tak.

Dojrzałość polega na tym, że człowiek wybiera coś nawet wtedy, kiedy tę samą opinie mają jego rodzice. A jak kiedyś próbowano młodzież zachęcić do czytania, to chyba miało miejsce w Meksyku, pewnie znacie państwo ten przykład, to najpierw mówiono, że trzeba pokazać, że piłkarze czytają. Potem zrobiono z nimi wywiady i stało się jasne, że nie czytają. Potem powiedziano, że od tego nie staje, no, to tam część się przeraziła rzeczywiście. Ale najlepszy pomysł zadziałał w ten sposób, że powiedziano młodzieży, że nie wolno czytać w miejscach publicznych. Oooo, ja tak chciałem czytać w miejscach publicznych, zawsze. I się okazało, że to spowodowało taki wzrost, że wszyscy z książkami chodzili.

Ta reaktancja zwłaszcza u młodzieży jest tak silna, że ja nie wymiotuję radami na moją córkę: „A wiesz, o co chodzi w życiu…” A ona sobie robi pancakes i zastanawia się, czy nie umrzeć, bo akurat jest sportowcem i ciągle ćwiczy, więc jest zmęczona. Jeśli mam coś do powiedzenia, staram się raczej powiedzieć jedno zdanie – państwo mnie nie znacie od tej strony – staram się powiedzieć jedno zdanie. I tak sobie chlapnąć, o różnych rzeczach, o jedzeniu. „No, wiesz, to łatwo innych oceniać, a my nie widzimy, że my się też źle zachowujemy.” I idę sobie. A ona potem przychodzi – to oczywiście rzadko się dzieje – i mówi: „A powiedziałeś…” Wolę taką formę niż: „Usiądź, a teraz ojciec będzie w ciebie tłoczył”. Ona już wie, że to jest tak, jakby ktoś podszedł do nas na ulicy i powiedział: „Jak pan sądzi, panie Marku, ile w sklepie powinien kosztować…” Jest takie słowo w języku polskim na s, znaczące, że idź stąd szybko i daleko.

Tak samo tu. Staram się po prostu, że ja taki jestem fabrycznie. Zdaję sobie sprawę, że bardziej zmieniam świat, nie tylko moje dziecko, ale bardziej zmieniam świat przykładem niż opinią. Dlatego bardziej nad sobą pracuję. Żebym to ja nie mówił o innych ludziach „oni”, tylko żebym mówił „my”, bo to my jesteśmy wszyscy, my tacy jesteśmy, my na tym samym wózku jesteśmy.

Jeżeli ktoś bierze udział w demokratycznym głosowaniu na temat, która część państwa wygra, to ja nie mówię, że ci debile zagłosowali i wygrała ta partia, bo przecież się nie znają, tylko się zastanawiam: „Czy jestem dobrym obywatelem, bo nie przewidziałem tego, że mieszkam w takim kraju, gdzie ludzie wolą coś takiego. Jak to o mnie świadczy?” Nad takimi rzeczami się zastanawiam. Nad takim swoim miejscem w tym wszystkim, nad taką wspólną kontrybucją w to, żeby się działo.

Moja córka na przykład – my nie jesteśmy wierzącą rodziną – mówi tak: „O, idą znowu do kościoła” „A to jest źle chodzić do kościoła?”. Ona już ma pełno w pieluchach, bo wie, co się święci, więc mówi: „Nie wiem, nie wiem”. „Ale zobacz, idą razem, pośpiewają sobie, wszyscy się znają, rozmawiają wszyscy sąsiedzi, znasz wszystkich sąsiadów?” „Nie” „No, właśnie”. I koniec. Już wiem, że swój limit wyczerpałem, to już koniec, to już jest po magnezie we krwi na dzisiaj, to musi się przegryźć, więc uciekam szybko, żeby mnie nie korciło i gryzę się w język. Ale to tyle. To jest taka wstawka, żeby zostało coś takiego, a nie że ojciec robi wykłady. Więcej pracy mam nad sobą niż nad moją córką.

Mam nadzieję – teraz znowu sięgnę w taką duchowość, że zaraz puścimy pawia – ale że to jest tak trochę jak z gwiazdkami. Jak państwo wiecie, jak się patrzy na gwiazdki, to to światełko, które do nas dolatuje, to tych gwiazdek już nie ma. One umarły, tylko to światło tam leciało. Trochę tak z nami jest. Nas nie będzie, a ta energia, którą wygenerujemy, zostanie. Staram się przynajmniej w swojej rodzinie generować, pomimo tego, że też mi jest ciężko.

Wiadomo, że my jesteśmy gatunkiem, który jest trochę agresywny. Staram się generować pełną szacunku atmosferę dla innych ludzi. Nie tolerancji graniczącej z obojętnością, tylko takiej szacunku z miłością. Ktoś coś robi inaczej, ale w sumie mi to nie przeszkadza, to to jest super, to ja go mogę w tym wesprzeć. Jak córka sąsiada chce być np. skrzypkiem, to ja nie mówię: „Głupia, chce być skrzypkiem, zamiast zostać lekarzem”, bo wiem, że mojej córce, która jest w podobnym wieku, będzie łatwiej, bo będzie ktoś, kto robi fajną muzykę i jej będzie łatwiej żyć na świecie, w którym ktoś robi fajną muzykę. Szukam więc różnych rzeczy, żeby trochę odwracać sposób myślenia i pokazywać też, że drugi też jest dobry.

Ja muszę sam to załapać i wtedy nie wymyślam, co ja powiem córce, np. jarając: „Palenie to jest kurna szkodliwe, tak że ci powiem, że nie dotykaj tego świństwa.” Dzieci się wtedy uczą, żeby jarać, a jednocześnie mówić, że to jest szkodliwe. Tak jak mówię – zmieniamy świat przykładem, a nie opinią. U siebie w głowie to jest o wiele więcej pracy. A to, że moja córka robi się bardziej spokojna na tym świecie, który przestaje być taki wrogi, to jest tylko efekt uboczny tego, że ja mam ten spokój w sobie, tak? Tak to trochę u mnie działa. Jak mówię, nie jestem więc ekspertem od wychowywania dzieci, jedyne, co umiem, to pracować nad sobą i staram się w ogóle to robić.

To jest w ogóle ważna rzecz, a nie powiedzieliśmy tego! Co za inspirujące pytanie, pan powinien dostać dwie książki. Mówiliśmy o tych studniach. Abraham Maslow powiedział dwie teorie, co do których nie miał racji. Zasłynął jeszcze z drugiej teorii, w której nie miał racji. Otóż on kiedyś powiedział tak: „Ekspert to jest taka osoba, która jest młotkiem i wszędzie szuka gwoździ.” Znacie państwo to powiedzonko? Jak ktoś jest specjalistą od tworzyw sztucznych, to on chodzi po sklepie i tylko patrzy, z jakichś tworzyw coś jest zrobione. A jak ktoś jest psychoterapeutą i ktoś mówi: „Cześć, co tam, idziemy do kina?” „Ooo, zaburzone relacje z ojcem widzę.” Jak ktoś jest ekspertem w jakiejś dziedzinie, to ciągle widzi przykłady. Jak ktoś jest od koni, to: „Tak, wiem, to jest jak z końmi”. „Słuchaj, mi towar nie idzie.” „No, to jest jak z końmi”. A gdy ktoś jest od hydrauliki i słyszy: „Wiesz co, nie mam hajsu”. „Pieniądze to są jak ciecze.” On widzi wszędzie to, w czym się specjalizuje.

Abraham Maslow powiedział, że to jest upośledzenie, że eksperci tak mają. A my wiemy, że prawdopodobnie to jest jeden z lepszych pomysłów, jaki można mieć. I dam państwu przykład konkretny. Jeżeli macie państwo publiczną prezentację, a jesteście ekspertami od Excela, to powinniście ją zrobić w Excelu. Prawdopodobnie wykręcicie taką prezentację w Excelu, że reszcie żuchwa skoczy na bandżi i koniec. Nikt inny czegoś takiego nie zrobi, więc nam się o wiele bardziej opłaca kopać tę samą studnię na 60 metrów, niż piłować PowerPointa, że wszystkim się cofnie obiad z pierwszej komunii. Bo my zrobimy trzy slajdy i będziemy się jąkać. A jesteśmy w stanie tak zmiksować arkusze w Excelu, że tam powstanie animacja z tabel.

I dlatego, jeżeli ktoś jest w czymś ekspertem, to powinien raczej – i to się lepiej zmonetyzuje – właśnie szukać wszędzie gwoździ. Jeżeli jestem specem od marketingu, to powinienem wszędzie szukać odniesień. Jeżeli jestem specem od sprzedaży, to powinienem wszędzie sprzedawać. Jeżeli jestem specem od produkcji, to powinienem wszystko wyprodukować. Bo mam szansę sięgnąć tak głęboko, że będę bezkonkurencyjny – przynajmniej przez chwilę, zanim to do Chin i do Indii nie dotrze. Ale ten moment myślenia o tym, że to jest źle, to nie mamy na to dowodów. Raczej powinniśmy stawiać na tę wyjątkowość, to się lepiej sprzedaje.

Nie wiem, czy ktoś z państwa widział prezentację w Excelu, ja dwa razy w życiu widziałem, u osób, które wyciskają z Excela takie rzeczy, że sam Excel jest tym zdziwiony. Lista błędów leci do Microsoftu od razu, na żywo. Ale to można wykręcić, tak jak w Minecrafcie z tych kwadratów robią. Dlatego raczej jestem większym zwolennikiem specjalizowania się niż takiego syndromu kaczki: biegam, latam, pływam, nurkuję, ale wszystko mi dziadowsko wychodzi, wszystkiego robię po trochu. Dlatego – tak jak o tym rozmawialiśmy – lepiej jest outsourcować i robić masę innych rzeczy. Po prostu żeby być w czymś niedoścignionym mistrzem, zamiast na trójkę robić księgowość, zalewając się smarkami i łzami.

Tomasz Witkowski, platforma ecommerce IN1 – mam takie pytanie: czy myślałeś, Miłoszu, żeby zająć się stand-upem? Drugie pytanie: czy dostanę książkę?

Pewnie. Jeśli chodzi o stand-up, to odpowiedź jest powiązana z poprzednim elementem. Czy ja powinienem… a może trawa u sąsiada jest bardziej zielona? Mam to już przepracowane. Za każdym razem, jak mi przychodzi do głowy, że mógłbym robić coś innego – chyba żeby mnie jakoś życie do tego zmusiło, byłoby mi ciężko, nie lubiłbym swojej pracy, nie byłoby rynku – bo wiecie państwo, my szukamy najczęściej biznesu w takich trzech kategoriach: co lubię robić, co umiem robić i co ludzie chcą kupić. To w tym miejscu, gdzie się to wszystko połączy, to w sumie my się w tym miejscu powinniśmy się kręcić. Na szczęście.

Szukamy najczęściej biznesu w takich trzech kategoriach: co lubię robić, co umiem robić i co ludzie chcą kupić

Ja już mam takie miejsce. I teraz takie pytanie: czy z jakiegoś powodu powinienem robić coś innego? Pewnie, gdyby mi się znudziło, albobym się w kimś innym zakochał, albo zakochałbym się w jakichś innych czynnościach, to tak. Człowiek się przez całe życie zmienia, dlatego nie jest powiedziane, że będę do śmierci robił to, co robię teraz i np. pisał książki. Ale to pisanie książek jest podpięte do moich czynności, jest tą czynnością, którą ja mam podpiętą pod dopaminę. Nie uważam tego za jakąś lepszą czynność od innych. Są np. ludzie, którzy hodują chomiki, uprawiają agawy albo robią inne rzeczy i oni to mają podpięte pod dopaminę. Nie uważam, żeby to było mniej szlachetne od tego, ja sobie po prostu wylosowałem coś takiego. Jak mi się od tego odepnie i podepnie się pod coś innego, np. pod stand-up, to będę robił stand-up, o rany. Spróbuję jakoś hajs na tym udziergać, choć wiem, że ostatnio jest coraz ciężej.

Czy jest tu ktoś z rynku muzycznego? Rynek muzyczny ma ciężko. Nie wiem, czy państwo zdają sobie sprawę, że rynek muzyczny tak się zmienił, że artyści w sumie muszą grać koncerty, żeby zarabiać. Nie zarabiają już nic z płyt. Jak więc przyjeżdżają do nas jakieś gwiazdy, które już w sumie ledwo idą, to oni po prostu nie mają hajsu. Nie wszyscy zarabiają tyle co George Michael, który milion funtów miał co grudzień za Last Christmas. Cała reszta nie ma hajsu, zupełnie. Wielki biznes i podejście do tej malejącej liczby dużych firm, która wykupuje w dużej liczbie małe, spowodował, że ludzie mogą zarobić tylko na koncertach. W związku z tym, jeśli jakaś wielka przemiana nastąpiłaby na rynku wydawniczym… No jestem selfpublisherem, więc w ogóle jestem w innej sytuacji. Ale na rynku wydawniczym albo takim rynku, na którym siedzimy z Markiem… Okazało się, że stand-up w sumie niewiele się różni, tylko musiałbym być może mniej merytoryczny, a więcej nisko latających siekier puszczać, to czemu nie? Nie powiem nie.

Justyna Ostropolska, Topasystentka, współprowadząca podkast Rozmowy o wirtualnej asyście, zapraszam.

Dziękuję, skorzystam.

Mam takie pytanie: co cię skłoniło do napisania ostatniej książki i dlaczego zrobiłeś to pod pseudonimem? I czy mogę dostać książkę?

Moja ostatnia książka, o czym część państwa być może jeszcze nie wie, jest thrillerem religijnym. Jest straszna, jest obrzydliwa, co tam jeszcze… Co mnie skłoniło do napisania?

Po pierwsze nie wiedziałem o czym napisać następną, bo jeszcze mi się ten pomysł o zaufaniu klarował i się zastanawiałem, na co poświęcę półtora roku życia. I wymyśliłem, że mam dużo notatek do książki, która jest książką fabularną. Bo ja w ogóle wyrosłem z fabuły, pisałem opowiadania kiedyś, one nawet były publikowane, więc miałem poczucie, że umiem te literki pokleić. Ja w ogóle lubię dobrze opowiedziane historie. Wydaje mi się, że ludzie są tak fabrycznie zbudowani, żeby ktoś nam opowiadał, a my słuchamy i kiwamy głową. Lubię taką narrację.

Poza tym, co jest też ważne – to znowu jest pytanie osobiste – po prostu potrzebuję ryzykować. Jak nie wiem, co się stanie, to jest dla mnie wystarczający powód, żeby coś zrobić. Czasem mówią: „Nie, masz wyrobiony brand, coś tam, coś tam”. Wtedy ja poszedłem do takich ekspertów – nie wiesz, to popytaj innych – poszedłem do jednej pani, nie ma jej chyba tutaj dzisiaj. Mówię do niej: „Słuchaj, zastanawiam się, czy to będzie dobrze, bo wiesz, ja robię takie poważne rzeczy, a tu jest taka luźna tematyka. Są tam jakieś głębokie przemyślenia itd., bo to jest taka książka, która religię traktuje bardzo poważnie, ale nie wiem, czy to nie będzie takie nadwyrężenie.” Ona mówi: „Nie, nie, nie. Jeżeli będziesz robił tylko to, co do tej pory, czyli pisał te swoje książki, te takie niby-eseje, niby-poradniki, nie wiadomo co to jest do końca, to oznacza, że po prostu jesteś nudną pizdą.” I to już było u mnie jakby pozałatwiane, ja już wiedziałem, że ta książka po prostu musi powstać. Nie wiem, czemu mnie to tak zwiera, ale dałem się ewidentnie sprowokować. To było przed obiadem, ja byłem jeszcze na czczo, może dlatego bardziej zareagowałem.

Pamiętam jeszcze dużo takich momentów. Np. pytanie: „Dlaczego sam nie wydasz swojej książki?” Ja go sobie nigdy nie zadałem i zadał mi je Grzegorz Albrecht, też ma podkast. Ja tak jak w Matrixie, przeleciałem przez książki – nie wiedziałem, jak to się stało – przeleciałem przez książkę telefoniczną, przez kontakty w swoim telefonie, i mówię do siebie: „Boże, przecież ja mógłbym ją wydać nie wstając od tego stolika. Po prostu bym zadzwonił do tej osoby, do tej osoby, a potem do tej, to wszystko już by się działo, wszystkie te osoby wszystko to zrobią.” To kontakt z innymi ludźmi jest najczęściej taki inspirujący.

Lubię permanentne podejmowanie ryzyka, robienie tego, że ja nie wiem, co się stanie. Nudzą mnie rzeczy, że ja wiem, co się stanie. Jak coś zrobię i ja wiem, że to będzie dobre, to jest dla mnie wystarczający powód, żeby tego nie robić. W ogóle jestem osobą, która funkcjonuje w dużym ryzyku, tak staram się naginać wszystko. Dlatego ta książka, nie tylko dlatego, że jest, że jest obrzydliwa, będzie przełożona na angielski, potem na chiński. Myśląc takie rzeczy, które ciężko uzasadnić racjonalnie, ale wydaje mi się, że jak się nic nie dzieje, to jest strasznie. Jestem uzależniony od takiego wystawiania się i bycia pokopanym. Nie polecam, jak ktoś tego nie czuje, nie ma w tym jakiejś specjalnej przyjemności, poza tym że ktoś po prostu to lubi. Ale uważam, że sytuacje wysokiego ryzyka są zajebiste w życiu, że to jest fajne. Czasami żona mnie o coś pyta i ja odpowiadam odwrotnie, tylko po to, żeby była awantura, też się przyznam.

To już jest więcej niż ryzyko, to już wstęp do samobójstwa, nie, do zbrodni. Słuchajcie, ostatnie trzy pytania.

Cześć, mam na imię Jacek Mrozek, na co dzień zajmuję się produkcją rolet oraz z małżonką prowadzimy szkoły językowe. Moje pytanie do naszego sympatycznego gościa jest następujące: czy ty masz fabrycznie wrodzoną tę umiejętność takiego łatwego wypowiadania się, czy jednak jest to ciężka harówa, czy masz może dla nas jakiś krótki kejsik, jak możemy nad tym zapanować. Bo czasami mi się wydaje, że mam burdel w głowie i nie wiem, jak to szybko powiedzieć, żeby było w miarę składne.

Kiedyś umiejętność improwizowania była u artystów koniecznością. Artysta nie mógł znać tylko techniki, ale musiał też umieć improwizować. Państwo znacie na pewno tę historię, że Mickiewicz chodził i mówił, wszyscy słuchali, a on tak z bańki leciał. Chopin przychodził i grał, też z bańki. Wszyscy musieli umieć improwizować. I improwizacja, dla osób, które potrafią to robić, to wiecie państwo, że to nie jest tak, że ja cały czas nie wiem, co powiem, tak jak artysta cały czas nie wie, co zagra. On ma wiedzę poukładaną kęsami i blokami. Czyli jak odpali początek, to to już się samo odtwarza, a ja w tym czasie mogę pomyśleć, co będę mówił dalej. Tak to mniej więcej wygląda.

No, i niestety ćwiczyć. I teraz pierwsza sprawa. Część osób to lubi, a część nie. Ja akurat lubię, to znaczy nie mam z tym problemu, że tak powiem. Bo talent – to już rozmawialiśmy kiedyś z Markiem – możemy definiować na parę sposobów – dwa są takie, które lubię. Pierwszy to jest taki, że coś mi nie idzie i mi to nie przeszkadza, to znaczy, że mam do tego talent. Śpiewam, nie umiem, ale mi to nie przeszkadza i to najczęściej trochę się nauczę śpiewać. A druga to jest taka, że z każdego doświadczenia wyciągam, mając talent, więcej niż inna osoba. Czyli np. robię coś w organizacji, sprzedaję i ktoś mówi: „Nie sprzedaje się”. A osoba, która ma talent do sprzedaży, mówi, że: „Nie sprzedaje się, bo to jest nie to miejsce,. Nie powinniśmy sprzedawać w tym miejscu, tylko w innym miejscu.” Czyli on to sobie rozkłada na kawałki, widzi elementy składowe różnych czynności.

I ja trochę w mówieniu widzę elementy składowe, zastanawiam się, co powinno być, czego było za dużo, cały czas się nad tym zastanawiam. A ponieważ mi to nie przeszkadza, że mi to nie wychodzi, więc przeszedłem taki długi okres, że nikt mnie nie słuchał oprócz mnie, a i to nie zawsze. Tylko że ja na początku zawsze mówiłem coś, co jest gotowe. I teraz w gruncie rzeczy muszę państwu powiedzieć, że ja też mówię coś, co jest w dużej mierze gotowe. Mam po prostu gigantyczny przemiał wiedzy do książek, które piszę, poza tym mi jest łatwiej, bo jak piszę, to jeszcze drugi raz zapamiętuję, to co przeczytałem, jest tego sporo. Mnie jest na pewno łatwiej.

Czy to jest ciężka praca? Dla mnie ciężką pracą jest na przykład zmywanie naczyń. Jak żona powiedziała: „Od dzisiaj ty zmywasz”, to zmywarka w tydzień była w domu. Do tego ewidentnie nie mam talentu. Koszenie trawnika jest dla mnie ciężką pracą. Lubię przyrodę, ale jestem jakby bardziej chętny do tworzenia rezerwatów przyrody, nietkniętych ręką człowieka niż angielskich trawników. To jest dla mnie ciężka praca – że ja się napocę, ale czuję satysfakcję.

To jest też ważne pytanie, które człowiek sobie powinien w ciągu dnia zadać, jak: „Co porobię, to będę zadowolony”. I to najczęściej jest wysiłek, niestety. Szukam też tych sposobów, żeby guma była napięta. Patrzę, co mogę zrobić lepiej. Zastanawiam się, jak szedłem dzisiaj tutaj, to też miałem kiedyś założenia, co będę tutaj robił. Nie było to związane z mieszczeniem się w czasie, ale za każdym razem starałem się pomyśleć: „Czego ja się dzisiaj nauczę, jak tutaj będę mówić, żeby nie zmarnować tego czasu, jak tutaj siedzę”. I tam miałem swoje pomysły.

To jest też ważne pytanie, które człowiek sobie powinien w ciągu dnia zadać: „Co porobię, to będę zadowolony”

Dzień dobry, Szymon Radka, Quality. Podczas twojej prezentacji mówiłeś o tym, że jako narzędzia wykorzystujesz sobie dzienniczek, żeby notować sobie sukcesy, przemyślenia itp., itd. Czy poza tym wykorzystujesz jeszcze jakieś narzędzia do rozwijania się, do prowadzenia własnej działalności, czy tylko tak po staroświecku, kartka papieru, długopis i idziemy z tym?

Rzadko piszę pisemnie. Nie wiem, czy dawanie tych przykładów pomoże, ale to pewnie powiększy arsenał państwa pomysłów, ale też nie myślę, że jakoś specjalnie.

Czego ja używam, jeśli chodzi o narzędzia? Wszystko, co się aktualizuje w chmurze, jest dla mnie na wagę złota, bo ja nigdy nie wiem, które urządzenie będę miał pod ręką. A jak mi coś strzeli do głowy, to muszę to móc zapisać, to musi się zupdatować wszędzie. To jest ważne. Bardzo lubię Evernote’a jako takie narzędzie do robienia notatek. Evernote się sprawnie aktualizuje, nie zawiódł mnie nigdy, regularnie to robi, uważam, że jest dobrym narzędziem do tego. Outsourcuję, co mogę, i to w taki sposób, że jeśli mam tylko przebłysk, że w sumie nie musiałbym tego robić, że mógłby to robić kto inny, to natychmiast to robię. Ale od razu szukam osoby, która będzie się cieszyła, że będzie to robić. Jeśli zlecam komuś marketing czegoś, to my musimy się zajarać.

O, na przykład książka, o którą pani pytała, ona się rozeszła, ponieważ trafiła na dużą platformę dystrybucyjną. Ci państwo mówią do mnie tak: „Panie Miłoszu, może by promocję zrobić?”. „A ile taka promocja?” „No, wie pan, z 10 procent, może 15?” To już mnie zaczyna denerwować. Przepraszam panie obecne na sali, bo to taki męski dowcip – nie ściąga mi to jąderek. Jakby czuję, że nic w tym takiego nie ma. „Może 86 procent zróbmy”. „To będzie za darmo prawie”. „I co z tego? Będzie zajebiście.” I robimy trzy dni promocję 86 procent, książka oczywiście jedzie na czoło listy bestselerów, bo my w Polsce jesteśmy bardzo oszczędni. Po weekendzie już nie jest, a interes leci dalej.

Ale to jakby nie chodzi o to, bo mógłbym powiedzieć: „Ojej, ja tyle pieniędzy straciłem przez weekend.” Ale nie tylko o to chodziło. Chodziło o to, że cały dział marketingu i sprzedaży w tamtej firmie odświeżał całą tę stronę. Oni wszyscy byli zajarani tym. Wszyscy byli wciągnięci w to, że to jest taki fajny patent. W sumie to jest moje główne narzędzie – po prostu szukam ludzi, którzy się czymś jarają. „Marek, chodź, zróbmy taki event, super, super.” To to jest w tym najfajniejsze, że jakaś taka fajna energia zostaje.

To jest słynna historia: pracujemy z Krzyśkiem, on szuka papieru. Szukanie papieru w drukarniach może nie być u państwa w pierwszej dziesiątce najbardziej emocjonujących rzeczy, które w życiu można zrobić. A Krzysiek mówi tak: „Miłosz, mam taki papier z Wielkiej Brytanii!” Boże… „On jest jak skóra szesnastolatki. ” Ja mówię: „Krzysztof, to my MUSIMY go mieć.” „Słuchaj, to będzie drogie.” „Nieważne, my musimy mieć ten papier, ty negocjuj, my go ściągniemy z Wielkiej Brytanii, my go ściągniemy tutaj” (te szesnastolatki oskórowane). I my go mamy, on jest na książce.

To jest coś, co mnie kręci, bo to kręci wszystkich dookoła. To jest najfajniejsze, że wszyscy się angażują, że wszyscy coś robią, każdy wkłada więcej, jest chory. Jak ostatnio składaliśmy książkę, to naszemu grafikowi dosłownie skóra z twarzy schodziła. Bo jak się siedzi przed monitorem, to niestety się człowiek nie kremuje, normalny przynajmniej, za często. Ale to jest właśnie ten poziom, że upierdzielić się, „Kurna, lepiej nie mogłem!” i potem przewrócić się, czy umrę, czy nie. Wstaje człowiek po tygodniu – „Jeszcze nie tym razem!”. I znowu, i tak w kółko. To jest moje główne narzędzie biznesu. Ja po prostu patrzę, czy to ludzi w ogóle jara. „Przyjdzie pan do nas na wykład?” „To fajny ma być wykład?” „No, wie pan, wykład jak wykład.” „Nara!”

Staram się zawsze z klientami, z osobami, z którymi pracuję, nawiązać taką nić porozumienia, bo się cieszę, jak się fajnie dzieje. Jak mnie więc pan pyta o takie narzędzia, to przerobiłem ich sporo. Bo od czasu do czasu przychodzi mi do głowy, że może coś innego będzie fajne, będzie ważne. Nie używam dyktafonu, bo zrezygnowałem. Używam notatnika, bo czasami mi się nie chce otwierać Evernote’a. Wolę pracować na polskich urządzeniach, bo są zamknięte, a ja nie jestem informatykiem, a tam się muszą rzeczy dziać po prostu sprawnie, one się mniej śmiecą i są bezpieczniejsze. I to jest w sumie dlatego, że nie ma zbyt wielu narzędzi.

Jestem osobą, która codziennie się zastanawia, czego się ze swojego życia pozbyć. Jestem po prostu Marie Kondo do kwadratu. Jakbyście państwo zobaczyli mój portfel, to jest najmniejsza rzecz, jaką można w ogóle mieć. On jest mały i ma tylko dwie karty w środku. Ma dowód osobisty i prawo jazdy, i koniec. Bo kartę mam w telefonie, reszty nie potrzebuję. Mam jakieś 2-3 napiwki dla kelnerów w restauracji, cała reszta jest pozbyta z mojego życia. Ograniczam liczbę przedmiotów, która jest i tak na granicy z shintoizmem, dbam o wszystkie, które mam. I taka sama jest moja reguła marketingu sieciowego – nie szukam nowych klientów, tylko dbam o tych, których mam. 100 procent mojego wysiłku idzie na to, żeby ci ludzie, którzy tam są we wszystkich moich profilach społecznościowych, mieli poczucie, że się do nich odzywam, że my się sobą w ogóle jakoś interesujemy itd.

Kiedyś, jak byłem mały, średni i duży, trenowałem bardzo dużo sztuki walki. Dostaliśmy jedno tatami – to są takie maty, które się w kwadratach rozkłada na ziemi, że jak się człowiek przewraca, to żeby zmniejszyć szansę na to, że się człowiek połamie. Dostaliśmy jeden prostokąt od naszego mistrza, sensei, którego zapytaliśmy: „Jak mamy się na jednym pomieścić?” „Jak będziecie dbali o jeden, to dostaniecie drugi”. Wszyscy szorowali ten jeden, żeby dostać drugi, trzeci, czwarty. Gdzieś mi to zostało w głowie.

Staram się wszystkiego mieć tyle, żeby nie być niewolnikiem narzędzi i przedmiotów wokół siebie. Bo mnie się wydaje, że ja tworzę narzędzia, ale te narzędzia tworzą potem mnie. Muszę o nie wszystkie zadbać, muszę je zupdatować, pilnować, żeby były bezpieczne, potem ich nie używam, więc kupuję nowe, bo zapominam, że tamte miały jakąś funkcję. Tak samo jest z przedmiotami. Tego nie może być za dużo, musi być mało. Cały czas się zastanawiam nad tym, żebym był skupiony na tym, co jest do zrobienia. Ja z efektywności osobistej robię niestety religię, ale część osób, która mnie znają, zauważy, że ja ze wszystkiego robię religię. Dlatego mówię, że nie lubię opowiadać o sobie, bo to jest trochę chore.

Teraz, jak mnie pan pytał o narzędzia, to najważniejsza filozofia w tym wszystkim jest taka, żeby mieć jak najmniej. Że ja powinienem sobie poradzić z tak prostymi rzeczami. Jest taka historyjka o ninja, że ninja włada wszystkimi rodzajami broni, ale najgroźniejszą bronią jest on sam. Że to ja jestem najważniejszym narzędziem w tym wszystkim, nie te efemeryczne rzeczy, że muszę dbać o swoją kondycję – może nie biegać maratonów, bo akurat nie lubię – ale jeść dobrze, wyspać się dobrze.

Jak mnie pan pytał o narzędzia, to najważniejsza filozofia w tym wszystkim jest taka, żeby mieć jak najmniej

Ja jestem w tym wszystkim istotny, ale też moja żona. Bo jak moja żona się źle czuje, to niestety na mnie spada część obowiązków. Nie mamy w tym interesu za bardzo, więc niestety żonę trzeba podkarmiać, kiciać, prowadzać do kina, głaskać. To samo z córką. Jak córka nie rozumie na lekcji, sprawnie jej wytłumaczyć, żeby czuła, że da radę sama zrobić. Ale to wszystko ze mnie wychodzi, nic tego za mnie nie załatwia. Dlatego mam bardzo niewiele przedmiotów wokół siebie, bardzo niewielu ich używam i codziennie się pozbywam kolejnych, żeby było ich jeszcze mniej i żeby w sumie mieć takie poczucie. A jednocześnie te, które mam, zawsze zamieniam na taką wdzięczność, że cieszę się, że one są.

Państwo widzicie, występuję w kamizelkach, nie mam ich wcale dużo. Wszystkie są zadbane, wszystkie są wymiziane, nie trzeba mieć drogich rzeczy, ale powinny być raczej czyste. To jest też z szacunkiem dla państwa i dla wszystkich, którzy ze mną pracują. Moja szafa jest najmniejsza w całym domu i postaram się, żeby była jeszcze mniejsza, żeby wszystkiego było po prostu tyle, żebym mógł robić to, co chcę. A nie zastanawiać się, czego mi jeszcze brakuje, bo jak sobie to dokupię, to dopiero wtedy przypierdzielę. Będę miał ten nowy arkusz kalkulacyjny, to wtedy dopiero będzie pierdzielnięcie! Nie. Nie zawsze przynajmniej.

I ostatnie pytanie.

Chciałem zapytać o sumienność. Czy to jest cecha, z którą się rodzimy, czy to jest raczej cecha, nad którą możemy pracować, możemy ją wypracować albo do jakiegokolwiek poziomu dojść w życiu?

Ona jest relatywnie stałą cechą osobowości i bardzo pożądaną. Nie chcę się za bardzo rozwodzić, ale jeżeli my jesteśmy sumienni albo ktoś w naszym otoczeniu jest sumienny, to jest po prostu o wiele łatwiej. Dam taki bardzo życiowy przykład, a propos blogów ojców. Na przykład wracam do domu. Była taka zasada u nas, różnie z nią poszło, ale jak mi coś nie wychodzi, to się tym bardzo nie przejmujemy. Była zasada, że po 22.00 nie wolno było patrzeć na żaden ekran.

O, teraz mam taką zasadę śmieszną, że moja rodzina nie widzi mojego telefonu. Uważam, że to jest ekstra, nikomu o tym nie powiedziałem, mam nadzieję, że nikt z mojej rodziny nie będzie tego oglądał. Że moja rodzina nie powinna wiedzieć, gdzie mój telefon jest w danej chwili i że w ogóle nie ma prawa go widzieć. Mam taką zasadę, że jak jestem z kimś, to oni są ważniejsi od telefonu. A ponieważ to był straszny paździerz i brzmiało mdło, więc wymyśliłem taką zabawę w chowanego, że powinienem tak to wszystko robić, żeby moja rodzina w ogóle nie wiedziała, gdzie jest mój telefon. I to jest o wiele fajniejsza zabawa. Jedną z takich rozlicznych rzeczy, nad którą u siebie pracuję, jest coś takiego, ale pracuję nad tym, żeby nikt nie wiedział, gdzie jest mój telefon, dojdziemy do tego może w drugim kwartale.

I teraz, a propos tej sumienności: wracam do domu, najczęściej to już jest do widzenia rozum, w głowie mam kowadło, próbujemy nie umrzeć, ja i moje ciało. Najczęściej już jestem przebrany, ale gdzieś tam leżę, struna ze śliny, ogarniam mejle, bo ogarniam je raz na dobę po południu, bardzo późno, to jest najczęściej ostatnia rzecz, jaką robię z sensem, a i to nie zawsze też. W każdym razie leżę i widzę, że jest 22.02, i tak sobie myślę: „Powiedzieć mojej córce, że już ma odłożyć telefon czy nie?” Bo to, że ona go nie odkłada i nie wpadła na to sama, no, to ja wiem, bo życie takie jest. Ale jak jej powiem, to będę się musiał do niej odzywać, ona się znudzi, powie: „Tatoooo… swędzi mnieee, możesz otworzyć oknooo. Otworzyłeś okno, a tu samochody – jeżdżąąą, jest głośnooo. Mogę wyjść sikuuu? Czy jak nie wolno chodzić i nie wolno patrzeć na ekran, to nie mogę spojrzeć też na twój, jak jest tyłem odwrócony?” Jakby dzieci po prostu szukają kontaktu, jeślibym miał głęboko w psychoterapię pójść.

Tak sobie leżę. Jest cisza. Ona taguje te chomiki na Instagramie i mam spokój. I tylko moja sumienność mnie z tego wyrwie, i poczucie obowiązku. Nie powiem, że zawsze mi to wychodzi, ale osobom sumiennym jest po prostu łatwiej. One częściej zrobią, jak są zmęczone, to, co powinny, niż to, na co mają ochotę.

Ta cecha osobowości jest stała. Jak ktoś z państwa nie jest sumienny, to może mieć partnera, który jest sumienny, to też pomaga. Statystycznie się chyba nawet 20 procent więcej zarabia, jak się ma sumiennego partnera, bo sumienny partner po prostu ogarnie, zawsze sobie jakoś poradzi. Po prostu trzeba mu powiedzieć: „Wyszedłem, ale w sumie wszystko zostało na gazie, żelazko zostawiłem na desce. Chyba dziecka nie nakarmiłem, no, i kot gdzieś poszedł, ale nie wiem.”

Człowiek wraca z pracy, a wszystko jest magicznie poukładane – tak właśnie się żyje z sumienną osobą, w ten sposób. Ale można nad tym pracować, natomiast licho się sumienność trenuje. Lepiej tak zorganizować otoczenie, żeby nie było pokus. I w ten sposób my raczej pracujemy. To jest jeden z tych powodów, żeby się wylogować z niektórych rzeczy, porobić itd. Takie otoczenie bez pokus jest o wiele efektywniejsze. Takie otoczenie, które mi przypomina, co ja mam robić, tak bym to powiedział.

No i to było niestety ostatnie pytanie. Bardzo, bardzo dziękuję.

Ja też dziękuję, Marku.

Na stronie zostały wykorzystane linki afiliacyjne. Jeżeli wejdziesz przez nie na stronę sprzedawcy i dokonasz zakupu, sprzedawca podzieli się ze mną częścią swojej marży (nie wpływa to na twoją cenę). Wymieniam wyłącznie te produkty i usługi, z których rzeczywiście korzystam i jestem z nich zadowolony.