Czy freelancer może mieć stabilne dochody? Jak najbardziej!

Pamiętasz, jak zacząłeś zarabiać tyle, że nie musiałeś już brać kasy od rodziców?

Dla mnie był to jeden z najlepszych momentów w życiu.

Po pierwszym roku studiów zacząłem pracować w lokalnej stacji radiowej we Wrocławiu. Na początku były z tego symboliczne pieniądze, ale minął niecały rok i okazało się, że mogę się w ten sposób utrzymać. Pamiętam tę dumę, kiedy zadzwoniłem do domu i powiedziałem: „Nie róbcie mi przelewów od następnego miesiąca, już nie potrzebuję”.

Gdyby wtedy nagle się okazało, że przestałbym zarabiać, byłby to cios. Nie dla rodziców – oni byli gotowi wysyłać mi pieniądze, dopóki nie skończę studiów. Byłby to cios dla mnie, że wcale nie jestem taki samodzielny, jak mi się wydawało.

Podobnym momentem było założenie własnej firmy. Radość z samodzielnego działania była gigantyczna. Ale pod względem finansowym pierwszych kilka lat było naprawdę ciężkie.

Gdy decydujesz się zostać freelancerem, masz tak samo. Z jednej strony fruwasz z pod sufitem, ale z drugiej czujesz presję. Co jeżeli nie będziesz miał zleceń? Co jeżeli stały klient, który zapewnia ci dużą część przychodów, z dnia na dzień zrezygnuje? Co jeżeli nikt nie będzie chciał ci zapłacić tyle, ile byś chciał i ile jesteś wart?

Tym razem w Małej Wielkiej Firmie rozmawiamy o freelancerach, ale rady, które tu znajdziesz, przydadzą się każdemu, kto prowadzi własną firmę.

Moim gościem jest Agnieszka Skupieńska, autorka książki Zostań freelancerem. Na swoim blogu To się opłaca Agnieszka uczy, jak zarabiać, nie wychodząc z domu.

Linki do osób i firm wymienionych w tym
odcinku podcastu

Prezent dla słuchaczy

Kalkulator freelancera
Jak wyliczyć minimalną stawkę godzinową za swoją pracę? Zapisz się do Klubu MWF i pobierz arkusz Excela Chcę to 

Podcast do czytania

Marek Jankowski: Cześć, Agnieszka. Powiedz, co ostatnio czytałaś.

Agnieszka Skupieńska: Cześć! Czytałam książkę Rachel Hofstetter pt. Ugotuj swój biznes. W Polsce została wydana już w 2014 roku, ale ja trafiłam na nią dopiero teraz. Autorka zebrała w niej historie różnych amerykańskich przedsiębiorców z branży kulinarnej, głównie producentów jedzenia. Możemy więc przeczytać m.in. o kobiecie, która 10–15 lat temu wyprodukowała bezglutenowe krakersy, o innej, która wprowadziła do produkcji wodę smakową, o wynalazcy popchipsów – chipsów wybuchających podczas przygotowania jak popcorn – oraz dwójce studentów, którzy postanowili produkować swoją owocową granolę.

W tej książce nie ma cudownych historii wpadnięcia na genialny pomysł i zostania w pół roku milionerem. Położono nacisk na cały proces powstawania tych biznesów, opisano, jak każdy z nich dorastał.

Przykładem jest para młodych studentów zdecydowanych na biznes w branży kulinarnej, którzy zaczęli od robienia domowego pesto. Nie potrafili jednak technologicznie ogarnąć tego tak, by produkt miał długą datę ważności, więc cały zamysł ewoluował w granolę. Przez kolejny rok testowali swój produkt na znajomych z kampusu studenckiego – sprawdzali smaki, robili badanie rynku. Później pracowali, jednocześnie próbując sprzedać tę granolę, nawiązywali kontakty, opracowali cały proces produkcji – wszystko trwało 2–3 lata od wymyślenia produktu do faktycznego zaistnienia biznesu.

W tej książce podoba mi się równoczesne przedstawienie ciekawych, inspirujących historii i całego procesu twórczego od pomysłu do sukcesu. Ten tytuł można polecić osobom, które chciałyby otworzyć biznes w branży kulinarnej, i wszystkim planującym rozpoczęcie własnej działalności, którzy myślą, że to jest takie hop-siup: wpadnę na pomysł i za pół roku będę zgarniał na nim kupę forsy.

Gdy ktoś osiągnął sukces, nie dostrzegamy, ile pracy musiał w to włożyć

W biznesie jest podobnie jak w sporcie – widzimy np. piłkarzy wybiegających na boisko. Gdy jeden podaje niecelnie do drugiego, myślimy „Boże, gość zupełnie się nie stara, a nawet jeśli, to w ogóle mu nie wychodzi”. Inny kopnie, wyjdzie mu to świetnie i zakładamy, że ma talent albo udało mu się. Nie widzimy stojących za tym godzin spędzonych na treningach i całej ciężkiej pracy. W biznesie podobnie – dostrzegamy końcowy efekt, ktoś pojawia się na rynku i bach, jego produkt zaczyna zarabiać. Nie skupiamy się na całym wcześniejszym procesie, a rozumiem, że w tej książce jest on pokazany.

Tak, autorka położyła nacisk na ewolucję pomysłu i kolejne etapy, przez które przechodził. Opisała, z czym musieli się borykać bohaterowie książki, z kim rozmawiać, gdzie iść i jakiej technologii użyć. Z tych historii można sporo dla siebie wyciągnąć, mimo że był to rynek amerykański, więc oczywiście trochę inaczej to tam wygląda. No i dobrze się to czyta.

Z tego, co mówisz, jest to chyba książka dla osób dopiero zaczynających swój biznes. Czy przedsiębiorcy z kilkuletnim stażem też mogą z niej coś dla siebie wyciągnąć?

Jeśli ktoś osiągnął sukces w biznesie, to nie musi nic zmieniać. Jeśli jednak od lat coś idzie nie tak, jak powinno, warto byłoby coś z tym zrobić. Niektóre opisane w książce osoby zaczynały od czegoś zupełnie innego, by z czasem przestawić się właśnie na branżę kulinarną – to może zainspirować wiele osób do zmiany, wejścia w nowy rynek.

Chcę dziś porozmawiać z tobą o freelancingu. Czy to słowo ma polski odpowiednik?

Czasem mówi się o wolnych strzelcach, ale w ten sposób określa się najczęściej dziennikarzy pracujących dla wielu redakcji. Na ogół używa się właśnie słowa freelancerzy.

Zacznijmy od początku: jak przekonać do siebie pierwszego klienta?

Najłatwiej zacząć od portali ze zleceniami, jak Oferia, gdzie zleceniodawcy szukają wykonawców. Dobrym pomysłem jest też szukanie zleceń na portalach z ogłoszeniami o pracę. Jeśli jednak ktoś pracował wcześniej jako dziennikarz, to po zobaczeniu stawek proponowanych na tych portalach złapie się za głowę.

Domyślam się, że są to pieniądze rzędu 50 zł za tekst.

Nawet mniejsze, zależy dla kogo i na jakie potrzeby piszemy. Ale można tam też znaleźć sensowne ogłoszenia, więc warto je przeglądać. Można od tego zacząć, bo to proste i dostępne dla każdego. Dobrze jest też przeglądać facebookowe grupy mające w nazwie „copywriter” lub „freelancer” – znalazłam w takich miejscach kilku fajnych klientów, z którymi pracowałam później przez długi czas.

Przydaje się też rozpuszczanie wici wśród znajomych – może się okazać, że któryś z nich pracuje teraz w zupełnie innym miejscu, potrzebuje kogoś o naszych kwalifikacjach i zwróci się do nas z jakimś fajnym zleceniem. Mam znajomego ze studiów, który teraz zajmuje się czymś zupełnie niezwiązanym z naszym kierunkiem – został trenerem personalnym, pracuje w siłowni. Nie dowiedziałabym się o tym, gdyby nie wrzucał na Facebooka zdjęć z pracy, dyplomów z ukończonych kursów itd.

Któryś ze starych znajomych może potrzebować kogoś o naszych kwalifikacjach

Powinniśmy też zrobić bazę miejsc, agencji i redakcji, w których chcielibyśmy pracować. Możemy się z nimi skontaktować, podpytać, czy nie poszukują kogoś do pracy zdalnej, czasem taką informację znajdziemy nawet bezpośrednio na ich stronie, w zakładce Kariera. Ja w ten sposób znalazłam paru fajnych klientów. Agencje są bardzo dobrymi współpracownikami – mają bardzo dużo pracy i krótkie terminy, często muszą więc wypychać pracę na zewnątrz. Freelancer może być dla nich ratunkiem, stawki też często są przyzwoite.

Czymś fajnym, ale nie w każdej branży działającym, jest dawanie darmowych próbek. Podam przykład – gdy wypuszczałam swój podcast, już w pierwszym tygodniu zgłosiły się do mnie dwie obce osoby. Pierwsza z nich wysłała mi darmowy transkrypt mojego pierwszego odcinka i poinformowała mnie, że mogę z nim zrobić, co chcę – opublikować na stronie albo rozesłać do subskrybentów. Poprosiła też o kontakt, jeśli będę chciała publikować w przyszłości takie transkrypcje. Druga osoba w podobny sposób zaproponowała mi tworzenie sketchnotek do podcastów.

Dochodzi tu do głosu zasada wzajemności – jeśli będę chciała tworzyć transkrypcje lub sketchnotki do moich podcastów, w pierwszej kolejności skontaktuję się właśnie z tymi osobami. Po pierwsze chciałabym się im trochę odwdzięczyć, a po drugie widziałam już, jak to robią, nie kupuję kota w worku.

Ludzie zaczynający przygodę z freelancingiem mieli do tej pory zapewnione pieniądze za swoją pracę. Teraz muszą stać się nie tylko autorami tekstów, ale też ich sprzedawcami. Czy istnieje sposób na przestawienie się z mentalności dziennikarza na mentalność sprzedawcy?

Trzeba sobie uświadomić tę zmianę – dotychczas byliśmy w jakiejś branży, ale teraz idziemy we freelancing. To coś innego, dochodzą nam kolejne obowiązki: musimy pisać, sprzedawać, rozliczać się, pozyskiwać klientów i podpisywać umowy. Być może nie każdy się w tym odnajdzie. Ale taka praca ma też wiele plusów: nikt nam niczego nie każe, nie musimy brać zleceń, pracować z nielubianymi klientami, działamy w takich porach, jakie nam pasują, nie musimy być osiągalni przez osiem godzin. Jest trochę minusów, ale też wiele plusów – być może uświadomienie ich sobie pomoże nam się przestawić.

Myślę, że poczucie utraty stabilizacji może być trudne. Dotychczas miało się stałą wypłatę. Teraz, oprócz oceanu nowych możliwości, pojawia się niebezpieczeństwo zarabiania niewystarczających pieniędzy. Ile czasu wymaga dojście do średniej krajowej? I w jaki sposób da się skrócić ten trudny etap?

Jeśli pracowaliśmy na etacie w danej branży, to mamy już jakieś doświadczenie i znajomość rynku – to zupełnie inna sytuacja niż w przypadku osób biorących się za freelancing zaraz po studiach. Jeśli nie znamy rynku, nie mamy klientów ani kontaktów, może trochę potrwać, zanim się czegoś nauczymy. Podobnie jest zresztą z pracą na umowie – jeśli stawiamy pierwsze kroki na rynku pracy, to mija trochę czasu, zanim zdobędziemy doświadczenie i podpiszemy zadowalającą nas umowę.

Jeśli jednak na początku kariery freelancerskiej mamy już umiejętności, kontakty i referencje od byłych pracodawców, to ten czas może być krótszy. Mój mąż też jest freelancerem, zajmuje się marketingiem politycznym. Gdy odszedł z etatu i zaczął pracować na własny rachunek, już pierwszego miesiąca zarobił tyle, ile u swojego poprzedniego pracodawcy – było to nieco powyżej średniej krajowej. Nigdy nie zszedł poniżej tej kwoty, ale też był dobrze przygotowany do wejścia we freelancing – wcześniej przez ponad dwa lata prowadził blog, latami budował kontakty.

Drugim przykładem jest moja znajoma, która – podobnie jak ja – zajmuje się pisaniem. Zrezygnowała z pracy w maju, a już w listopadzie zarabiała dwukrotność średniej krajowej. Ona też miała kontakty, znała rynek i umiała pisać – potrafiła to wszystko wykorzystać. Jeśli więc mamy doświadczenie, osiągnięcie przyzwoitych zarobków wcale nie musi trwać bardzo długo.

A jak ten czas skrócić? Najważniejsze jest, żeby się cenić. Jeśli mamy doświadczenie, to nie musimy pracować za marne pieniądze. Widziałam ostatnio ofertę sesji zdjęciowej małego dziecka zaproponowaną przez fotografkę. Sesja miała trwać godzinę, efektem było pięć obrobionych zdjęć, a cena za taką usługę wynosiła 120 zł. Po odprowadzeniu podatku takiej fotografce zostaje 90 zł, jeśli nie płaci VAT-u. Za tę kwotę musi umówić się z klientem, dojechać na miejsce, spędzić tam godzinę, wrócić, obrobić co najmniej pięć zdjęć i wysłać je do klienta.

Jeśli będziemy cenić się w ten sposób, to dojście do średniej krajowej zajmie nam bardzo dużo czasu. Musimy wiedzieć, ile jest warta nasza praca, i podawać stawki adekwatne do tego, co możemy zaoferować klientowi. Nie powinniśmy zaniżać naszych cen, chcąc dobrze wypaść na tle konkurencji.

No dobrze, ale łatwo to mówić, jeśli twój mąż dobrze zarabia, a ty sama od siedmiu lat pracujesz w ten sposób i czujesz się stabilnie ze swoimi przychodami. Jeśli ktoś dopiero wchodzi w rynek, zaczyna być freelancerem, to dla niego każde 50–100 zł jest kwotą, którą zarobi lub nie. Jak się cenić i dawać wysokie stawki, jeżeli ryzykuje się tym samym utratę klienta?

Strategie mogą być dwie. Ja na początku, gdy w Internecie nie było informacji, ile to jest warte i ile można na tym zarobić, też brałam wiele zleceń, również tych mało płatnych. Trochę po omacku brałam, co dawali. To nie było złe rozwiązanie – jeśli nawet pracowałam za małe pieniądze, to przynajmniej dowiedziałam się, jak wyceniać swoją pracę – ile energii i czasu kosztuje mnie napisanie jakiegoś tekstu. Nauczyłam się też, że klienci oferujący małe zlecenia mogą później przesłać nam coś większego lub polecić nas znajomemu.

Pamiętam, że ktoś przesłał mi zlecenie warte 50 zł, a niedługo później dostałam propozycję od jego brata i współpracowałam z nim przez półtora roku. Było to coś na zupełnie innym poziomie, również cenowym. Nie musimy więc wszystkiego od razu odrzucać – jeśli nie mamy zleceń, a chcemy się czegoś nauczyć, można pracować za małe pieniądze. Ale z czasem trzeba się dowiedzieć, ile nasza praca jest warta.

Słabo płatne zlecenia pozwalają złapać kontakty i nauczyć się czegoś

Problemem może być przekonanie do siebie klienta, który dostaje od jednej osoby ofertę podjęcia się zlecenia za 50 zł, a od innej za 300 zł. Kluczowe są tu trzy elementy. Po pierwsze dobrze jest być dla klienta doradcą, po drugie trzeba odpowiednio uzasadnić swoją cenę, a po trzecie można spróbować dać jakiś gratis, który niewiele nas kosztuje.

Często dostaję pytanie o wycenę pisania tekstów na blog firmowy. Mogłabym podać konkretną stawkę, ale podchodzę do tego inaczej – najpierw sprawdzam, jaka to jest branża i jak wyglądają w niej blogi firmowe, o czym piszą autorzy i jakiej długości teksty są interesujące, analizuję słowa kluczowe wyszukiwane na tym rynku, czyli dowiaduję się, o czym mogłabym pisać, żeby to było ciekawe. Staram się być dla klienta doradcą, więc informuję np., że moim zdaniem najlepszym blogiem w tej branży będzie blog poradnikowy, podaję przykładowe pomysły tematów.

Następnie informuję klienta, jak wyceniam moją usługę, i to uzasadniam – gwarantuję, że teksty będą napisane zgodnie z zasadami SEO, by dobrze pozycjonowały się w wyszukiwarkach, a ponieważ sama mam blogi czytane przez ileś tam osób, wiem dokładnie, jak powinnam to zrobić.

Trzecią rzeczą jest zaproponowanie gratisu, np. zaoferowanie, że możemy wyszukać zdjęcia z darmowych stocków na licencji Creative Commons, czyli do wykorzystania komercyjnego, żeby klient nie musiał się o to martwić. Jeśli blog jest na WordPressie, mogę dodać też gotowe teksty bezpośrednio do panelu – kolejne zmartwienie z głowy. Na koniec proponuję np. jeden post tygodniowo i określam sumaryczną miesięczną stawkę.

Klient może wybrać albo moją wyższą cenę za kompleksową usługę, przy czym pokazałam, że znam się na tym i przyłożyłam się do sprawdzenia blogów z jego branży, albo cenę kogoś, kto podał mu stawkę za 1000 znaków tekstu.

Myślę, że tą odpowiedzią najlepiej pokazałaś różnicę między mentalnością dziennikarza i przedsiębiorcy. Ty nie sprzedajesz 1000 znaków, tylko całościową usługę obejmującą wszystko od researchu, porównania z konkurencją, pozycjonowania, elementów SEO, po obróbkę graficzną i wrzucenie tekstu na WordPressa. To jest rzeczywiście w stanie pokazać klientowi, że on nie płaci już za 1000 znaków, a takiej oferty nie da się porównać z propozycją kogoś, kto żąda np. 100 zł za stronę maszynopisu.

Klient może też nie do końca wiedzieć, na czym mu zależy. Gdy robiłam remont w mieszkaniu, jeden fachowiec obejrzał łazienkę i wycenił jej remont na 1200 zł. Inny człowiek przyszedł i opowiedział, że wymienimy rurę, zrobimy podwieszenie sufitu, zakryjemy grzejnik i przeniesiemy to czy tamto. Podał wyższą cenę, ale on od razu mi doradził, co powinnam zrobić, żeby było ładnie. W dodatku sam kupił materiały i przyniósł mi faktury. Nie tylko pomalował ściany i położył płytki – to była kompleksowa usługa.

Staram się to samo robić w mojej branży, bo wiem, że klient niekoniecznie musi się znać. On wie, że ma mieć blog firmowy, bo wszyscy już mają takie blogi, ale nie ma pojęcia, jak to ma dokładnie wyglądać. Czasami doradzam też np. zainstalowanie konkretnych wtyczek do antyspamu, SEO i innych rzeczy. Klient, instalując je, wie, że ja to już sprawdziłam. Dzięki doradzaniu mogę swoją usługę wycenić trochę lepiej.

A co robisz, kiedy klient mówi, że gdzie indziej jest taniej, i sprawia wrażenie, jakby nie zauważał tej wartości dodanej, którą mu dajesz?

Miałam dokładnie takiego klienta – napisał, że podoba mu się mój próbny tekst, ale jakaś pani Ania wyceniła to taniej i on chciałby, żebym napisała go w cenie zaproponowanej przez tę panią Anię. Odpowiedziałam, że przy kupnie samochodu też ma wybór – może kupić fiata za 40 000 zł albo mercedesa za 100 000 zł. I jednym, i drugim dojedzie do celu, ale komfort, bezpieczeństwo i jakość będą inne – za to się płaci. Akceptuję to, że każdy ma jakiś budżet, ale ja swoją usługę wyceniam w taki sposób. Jeśli klient nie jest w stanie zapłacić mojej ceny, to trudno.

I co on na to?

Niestety nie zaakceptował mojej ceny, bo miał taki budżet [śmiech]. Ale to normalne, zdarza się. To, że klienta na nas nie stać, nie znaczy, że musimy się do niego dostosowywać. Oczywiście przy przygotowywaniu wyceny zawsze warto zostawić margines na negocjacje, ale mówimy tu o zejściu z ceny o 5–10%, a nie 50%. Jeśli zgodziłabym się na tak niską cenę, to klient otrzymałby komunikat, że za pierwszym razem próbowałam go naciągnąć, a cena musiała być nieadekwatna do usługi, skoro ostatecznie zgodziłam się to zrobić za jej połowę. Trzeba to więc przemyśleć i być konsekwentnym w polityce cenowej.

No i nie każdy musi jeździć mercedesem, są ludzie jeżdżący fiatami i też sobie radzą.

Dokładnie tak. Trzeba mieć świadomość, że działając dla klientów z małymi budżetami, będziemy zarabiać małe pieniądze, choć trzeba przyznać, że wtedy wymagania wobec nas zazwyczaj też są mniejsze. Jeśli ktoś zamawia tekst na stronę, ale nie bardzo się na tym zna, to będzie zadowolony z treści średniej jakości. Gdy pracujemy dla dużego klienta, odpowiedzialność jest inna, a poprawek i stresu będzie więcej.

Lepiej płatne zlecenia oznaczają więcej pracy, stresu i inną odpowiedzialność

Tu też różnie bywa. Z moich doświadczeń wynika, że często ci, którzy najmniej płacą, są najbardziej wyczuleni na każdą złotówkę. Dla nich stanowi to większy procent budżetu, więc zwykle są oni najbardziej roszczeniowi – chcą czuć, że swoje pieniądze wydali jak najefektywniej.

Tak, choć w branży pisania tekstów zazwyczaj ci, którzy płacą niewiele, nie wnoszą tylu poprawek do tekstów i nie zamieniają słów na inne. Ja jestem polonistką i wiem trochę o tworzeniu treści, więc jak ktoś zamienia miejscami dwa słowa, to widzę, że niekoniecznie jest to uzasadnione. Klienci agencyjni zazwyczaj wnoszą jakieś poprawki – chyba próbują tym pokazać, że mają coś do powiedzenia.

Agencja też musi wykazać przed klientem sens swojego istnienia, udowodnić, że wkłada mnóstwo swojej pracy do materiału wejściowego, nawet jeśli polega to na bezsensownym przestawieniu słów.

Czasem mam wrażenie, że tak właśnie jest.

Wróćmy do tej niepewności. Na pewno znasz przypadki ludzi bezskutecznie szukających zleceń przez np. trzy tygodnie. Co, jako freelancer, mogę zrobić, żeby zapewnić sobie w miarę stabilną sytuację finansową?

Przede wszystkim nie polegać na jednym kliencie, który będzie nam zapełniał cały czas i dawał pensję – to nie etat. Gdy on z nas zrezygnuje, zostaniemy bez niczego. Zawsze wolałam mieć wielu zleceniodawców – być może będą płacili mniej i dawali mniejsze zlecenia, ale wszyscy naraz się nie wycofają. To dobre rozwiązanie.

Innym pomysłem jest budowanie poduszki finansowej – to ważne na etacie, ale jeszcze ważniejsze we freelancingu. Powinniśmy odkładać nie tylko na okresy bez zleceń, ale też na urlopy, choroby, święta i dni wolne. Musimy też opłacić ubezpieczenie sprzętu czy samochodu oraz zapewnić sobie komputer i oprogramowanie.

Warto także pomyśleć o własnych produktach. Kiedy jesteśmy freelancerami, zamieniamy nasz czas na pieniądze. Nie pracujemy – nie zarabiamy. Jeśli uda nam się wymyślić produkt, na którym możemy zarabiać, to zapewnimy sobie pieniądze na okresy bez zleceń.

O jakich produktach mówisz? Co to może być w przypadku freelancera?

Pomysły są różne. Znam grafika, który wypuścił własną linię koszulek ze wzorami nawiązującymi do różnych dzielnic Łodzi – nie korzysta z gotowych usług, jak CupSell czy Koszulkowo, tylko zamawia swoje produkty bezpośrednio w szwalniach. Ja sprzedaję kursy online, próbuję nauczyć ludzi tego, co sama umiem. Takich inicjatyw może być wiele: produkty informacyjne, kursy, gadżety, książki, blogi… A programista może pomyśleć nad jakąś aplikacją lub wtyczką do WordPressa.

Jaką małą rzecz nasz słuchacz – freelancer – może wykonać, by osiągnąć wielkie efekty w swojej pracy? Co może zrobić w pół godziny, by przełożyło się to na jego biznes i przyniosło mu nowych klientów i zlecenia?

Najprościej jest przejrzeć wszystkie swoje profile w mediach społecznościowych, zaktualizować je i zamieścić informacje o tym, że teraz tak pracujemy i przyjmujemy zlecenia związane z konkretnym tematem. To mała rzecz, którą można zrobić od ręki, a warto, bo ludzie prawdopodobnie nie wiedzą, że czymś się zajmujemy. Być może będą szukali specjalisty i przypomną sobie o nas. To działa, jest sprawdzone na kilku przykładach wśród znajomych.

Przygotowałaś dla naszych słuchaczy prezent. Co to takiego?

To kalkulator freelancera. Wyliczanie stawek za zlecenia sprawia trudność nie tylko na początku. Ja zawsze podchodzę do tego w ten sposób, że zaczynam od obliczenia kwoty godzinowej. Potrzebuję do tego kilku danych – ile chciałabym zarabiać w ogóle, ile potrzebuję na utrzymanie, rachunki, składki, podatki, ile godzin chciałabym pracować w tygodniu, w roku, a ile odpoczywać. Do tego bufor bezpieczeństwa na ew. choroby.

Przygotowałam kalkulator, który po wpisaniu wszystkich danych obliczy nam naszą minimalną stawkę godzinową, poniżej której nie powinniśmy schodzić. Możemy mieć tę kwotę w pamięci i ustalać ceny zleceń na podstawie czasu poświęconego na ich przygotowanie: zebranie materiałów, rozmowę, przeczytanie jakiejś książki, zaplanowanie czasu na pisanie i poprawianie. Oczywiście liczy się nie tylko czas przygotowania zlecenia, ale też wkład naszej wiedzy i posiadanego doświadczenia. Musimy też wziąć pod uwagę podatki i odpowiedzialność za zlecenie oraz zostawić margines na ewentualne negocjacje.

Myślę, że jest to świetne narzędzie do uświadomienia sobie różnicy między mentalnością fachowca i przedsiębiorcy, który musi wszystko to jeszcze wycenić i sprzedać. Świetnie, dziękuję ci bardzo.

Dziękuję również.

Na stronie zostały wykorzystane linki afiliacyjne. Jeżeli wejdziesz przez nie na stronę sprzedawcy i dokonasz zakupu, sprzedawca podzieli się ze mną częścią swojej marży (nie wpływa to na twoją cenę). Wymieniam wyłącznie te produkty i usługi, z których rzeczywiście korzystam i jestem z nich zadowolony.

Przeskocz do: