O początkach pracy na swoim. Jak przejść z korporacji do własnej firmy i popełnić jak najmniej błędów
Praca na swoim wydaje się spełnieniem marzeń – zwłaszcza w oczach osób, które są zatrudnione na etacie w wielkiej firmie, czują się trybikiem w machinie i marzą o zwrocie w swojej karierze.
Kiedy w końcu decydują się wykonać ten zwrot – rzucają korpo i zakładają własną firmę – bardzo często czeka je potężne zderzenie z rzeczywistością.
Klienci nie dzwonią i zamiast cieszyć się wolnością, żyje się w ciągłym stresie. Trzeba określić swój cel, opracować plan działania, a przede wszystkim jak najszybciej zdobyć płacących klientów, bo we własnej firmie nie ma już czegoś takiego, jak pewna pensja wjeżdżająca na konto co miesiąc. Znasz to?
Jak się w tym wszystkim odnaleźć, jakich błędów unikać i jak szybko zacząć zarabiać na swoim, opowie osoba, która dokładnie taką drogę przeszła – strateg i Biznesninja Lidia Krawczyk.
Linki do osób i firm wymienionych
w tym odcinku podcastu
- Strona Lidii Biznesninja
- Test do oceny silnych stron StandOut
Prezent dla słuchaczy
Polecana książka
3 rzeczy do zrobienia po wysłuchaniu tego podcastu
- Zastanów się dobrze, co i komu chcesz sprzedawać. Określ swój produkt i usługę oraz zdecyduj, kto dokładnie będzie twoim klientem.
- Od razu podejmij konkretne działania. Planowanie jest super, ale samo w sobie nie przyciąga klientów. Masz pomysł na szkolenie? Przeprowadź je jak najszybciej. Tylko w ten sposób dowiesz się, co działa, a co nie, i czy obrany przez ciebie kierunek jest właściwy.
- Nie bądź samotnikiem. Szukaj wsparcia innych przedsiębiorców, dołącz np. do grupy mastermind. Nawet jeśli zajmowałeś wysokie stanowisko w korporacji, nie oznacza to, że wiesz wszystko o prowadzeniu biznesu. Pytaj innych i pozwól sobie pomóc.
Podcast w wersji wideo
Tych odcinków też warto posłuchać
Podcast do czytania
Marek Jankowski: Chciałem z tobą pogadać dzisiaj o tym, jak to jest nauczyć się bycia przedsiębiorcą. Prowadzisz własną firmę, ale nie zawsze tak było. Pracowałaś wcześniej m.in. w Logitechu. Czym tam się zajmowałaś? Myślę, że to dość ważna informacja, żeby ustalić, na ile byłaś w stanie przygotować się do bycia przedsiębiorcą, pracując na etacie.
Lidia Krawczyk: W ciągu mojej ponad 12-letniej kariery w Logitechu w Holandii zajmowałam różne stanowiska, ale najdłużej byłam managerem projektów albo managerem doskonalenia procesów.
Procesy to jest coś takiego, co wydaje się przydatne przedsiębiorcy. Na czym w praktyce polegała ta praca?
Przez większość czasu zajmowałam się ulepszaniem procesów i systemów wewnątrz firmy. Pracowałam w dziale zakupów i dystrubucji, współpracując z różnymi grupami ludzi: od małych po kilkusetosobowe i międzynarodowe.
Jak się w tym odnajdywałaś? Pasowało ci to czy raczej się męczyłaś?
Nie wytrzymałabym 12 lat, gdyby mi to absolutnie nie pasowało!
To była bardzo ciekawa praca. Wiele się nauczyłam, firma nie oszczędzała na szkoleniach, więc mogłam się spokojnie rozwijać.
W pewnym momencie osiągnęłam nawet status eksperta. Ludzie przychodzili do mnie z pytaniami, a ja byłam w stanie rozwiązać praktycznie każdy problem w firmie. Czułam się potrzebna i byłam pewna swojej pozycji.
Rozumiem, że podobne rzeczy mogłabyś robić także w innych firmach?
Jak najbardziej! Logitech to na pewno nie była jedyna firma, w której mogłabym pracować. Zwłaszcza że w Holandii obszar logistyki i dystrybucji jest naprawdę mocno rozbudowany.
Skoro więc byłaś ekspertem, który na dodatek mógł pracować również w innych firmach, to co cię skłoniło do tego, żeby jednak odejść z korporacji?
Rzeczywiście – decyzję o odejściu podjęłam samodzielnie. Powody były trzy.
Po pierwsze, po 12 latach pracy w jednej firmie odczułam coś na kształt wypalenia zawodowego. Miałam poczucie, że wszystko się powtarza i że nic nie jest w stanie mnie już zaskoczyć.
Wiem, o czym mówisz. Ja pracowałem w trzech stacjach radiowych i mimo że każda z nich była inna, pewne rzeczy się jednak powtarzały. W pewnym momencie też miałem wrażenie, że już wszystko widziałem.
Dla mnie rozwój jest bardzo ważny, więc jeśli nie miałam wyzwań, zaczynałam się męczyć.
Drugim powodem był, nazwijmy to, kryzys egzystencjalny. Skończyłam 40 lat i zaczęłam zastanawiać się, co chcę robić w życiu i czy to, co teraz robię, chcę robić już do emerytury.
I po trzecie – urodził się mój drugi syn i trudno mi było pogodzić pracę na dość wymagającym stanowisku z opieką nad dziećmi. Dyrekcja wyszła wprawdzie naprzeciw moim potrzebom – mogłam pracować mniej dni w tygodniu – ale ja czułam, że w takim układzie nie spełniam się ani jako pracownik, bo z wielu rzeczy musiałam rezygnować, ani jako matka, bo nie mogę poświęcić dzieciom tyle czasu, ile bym chciała.
Przez ponad rok biłam się z myślami, jak z tego wybrnąć. Zastanawiałam się, czy po prostu zatrudnić się w innej firmie, czy może zacząć robić coś zupełnie innego… Po konsultacjach z mężem postanowiłam jednak rzucić to wszystko i założyć własny biznes.
Mogłoby się wydawać, że z twoim doświadczeniem będziesz szła jak burza! Wiem jednak, że te początki wcale nie były takie różowe…
Oj, nie były.
Ja trochę skoczyłam z klifu na główkę. Uznałam, że nie dam rady pracować na etacie, zajmować się rodziną i jednocześnie rozkręcać firmę, więc musiałam wybrać. Była to oczywiście decyzja świadoma, ale zrobiłam to wszystko bez większego przygotowania.
Poza tym nie wybrałam sobie łatwej drogi. Zakładając firmę, postanowiłam całkowicie zmienić obszar działania. Na swoim nie kontynuowałam tego, co robiłam na etacie w ramach moich dotychczasowych kompetencji, nie zostałam na przykład konsultantem. Chciałam zająć się czymś zupełnie innym.
Z racji tego, że jestem Polką mieszkającą w Holandii, pomyślałam sobie, że mogę prowadzić działalność, w ramach której będę pomagać polskim firmom w Holandii albo firmom holenderskim, które będą chciały podziałać coś w Polsce. Nie wiedziałam jednak, w czym tak naprawdę mogłabym im pomagać.
W efekcie tych wszystkich niewiadomych przez dwa lata od założenia firmy cały czas eksperymentowałam. Dzisiaj wiem, że mogło to przebiec znacznie sprawniej.
A na czym polegały te eksperymenty?
Na początku wydawało mi się, że dobrym pomysłem będzie współpraca na zasadzie B2B z większymi firmami. Trochę zasugerowałam się tym, co robił mój mąż, bo on właśnie w takim biznesie działał. Miałby to być jakiś matchmaking, wprowadzanie tych firm na rynek… Poza tym miałam przecież doświadczenie w pracy w korporacji.
Początkujący przedsiębiorca eksperymentuje, błądzi i trafia do wielu ślepych uliczek, zanim wprowadzi firmę na odpowiednie tory
To jednak były takie właśnie eksperymenty, takie odbijanie się od ścian. Wiesz, coś na zasadzie labiryntów, jakie dzieci rozwiązują w zadaniach, typu: „Doprowadź krasnoludka do jabłuszka”. Zanim go do tego jabłuszka doprowadzą, trafiają do wielu ślepych uliczek. U mnie było podobnie.
Po założeniu firmy od razu zaczęłam szukać klientów i próbować coś robić, choć zaraz potem stwierdzałam, że to nie jest to. Takie próbowanie nie jest w sumie złą strategią, ale problem polegał na tym, że ja nie wiedziałam absolutnie nic o marketingu i sprzedaży!
Twoje początki były też takie mocno charakterystyczne dla wielu świeżo upieczonych przedsiębiorców. Chodzi o to, że twój biznes był w tym pierwszym etapie dość bezosobowy. Całą firmą byłaś ty, ale ciebie w tej firmie w ogóle nie było widać. Mówiłaś o sobie „my”, nigdzie nie było twoich zdjęć, twojego wizerunku… Trochę to wygląda tak, jakbyś wstydziła się własnego biznesu.
Nie, nie wstydziłam się! Przeciwnie – byłam dumna, że założyłam firmę i że stoi przede mną takie nowe wyzwanie.
Niemniej, masz rację: miałam z tą identyfikacją pewien problem. Myślę, że wynikał on z mojego ówczesnego braku doświadczenia w marketingu. Nie wiedziałam, że żeby budować zaufanie potencjalnych klientów, trzeba pokazywać siebie. Wydawało mi się, że taka firma à la korporacja to jest szczyt profesjonalizmu. Uważałam, że trzeba mówić o sobie w liczbie mnogiej, zapewniać, że MY świadczymy kompleksowe usługi… Było we mnie sporo takiej korpomowy.
Pokazywanie siebie wydawało mi się być elementem autopromocji, przechwalaniem się, robieniem z siebie gwiazdy. A przecież zupełnie nie o to chodzi!
Dlaczego zatem zmieniłaś to podejście?
No, w końcu się zaczęłam edukować! [śmiech]
Pewnego dnia trafiłam na webinar prowadzony przez Holenderkę, która dzieliła się swoimi doświadczeniami. Prawdopodobnie dotyczył pozyskiwania pierwszych klientów albo sposobów na zarabianie we własnym biznesie – bo na takie tematy byłam wtedy ukierunkowana. I to był dla mnie przełom.
Warto pozbyć się przekonania, że to rynek narzuca nam klientów. Tak naprawdę to my musimy wybrać, z kim chcemy współpracować
Uznałam, że muszę popatrzeć na mój biznes przez pryzmat trzech rzeczy:
- dokładnie przeanalizować moje kompetencje i sprawdzić, w czym naprawdę jestem dobra;
- zbadać rynek, zobaczyć, czego ludzie potrzebują i za co są w stanie zapłacić;
- określić moją grupę docelową.
Po tym webinarze olśniło mnie, że trafiałam do tych wszystkich ślepych uliczek właśnie dlatego, że nie zrobiłam takiej dogłębnej analizy tych trzech czynników.
Dopiero gdy sobie to wszystko przemyślałam, doszłam do wniosku, że ja chcę szkolić ludzi. Przypomniałam sobie, że gdy pracowałam w korporacji bardzo lubiłam przekazywać innym moją wiedzę.
Teraz wystarczyło znaleźć osoby, które miałabym szkolić. Uświadomiłam sobie, że to ja sama mam wybrać rodzaj klientów, z którymi chcę wspołpracować, a nie oczekiwać, że rynek mi to narzuci.
Są różne metody, żeby odkryć, co tak naprawdę mnie kręci i co chcę robić w życiu. Jedni dochodzą do tego podczas spaceru w parku, inni rozpisują sobie różne rzeczy na kartce. W jaki sposób ty sobie to uświadomiłaś?
Był to pewien proces.
Zaczęłam zastanawiać się, co jest moją misją, i w pewnym momencie dotarło do mnie, że ja już ją kiedyś zapisywałam! Było to na szkoleniu Lean Six Sigma Black Belt umożliwiającym uzyskanie certyfikatu z doskonalenia procesów. Szkolenie to trwało około 2 lat i przechodziłam je, pracując w korporacji. Jednym z zadań było określenie swojej misji i właśnie wtedy po raz pierwszy odnalazłam w sobie tę pasję do przekazywania wiedzy. Odgrzebałam tę misję po sześciu latach, gdy przeszłam już na swoje.
Drugim elementem był test osobowości StandOut, który sobie przeprowadziłam. Pomógł mi on określić, co jest moją silną stroną i to przekazywanie wiedzy znalazło się bardzo wysoko.
Czy były jeszcze jakieś kroki, które podjęłaś i dzięki którym z początkującej, nieśmiałej przedsiębiorczyni stałaś się bardziej pewna siebie i poczułaś, że zmierzasz do dobrego celu?
Przechodziłam z webinaru na webinar, trafiłam nawet na taki znany w Polsce podcast Mała Wielka Firma. [śmiech] Potem znalazłam jeszcze inne podcasty i książki i nagle poczułam się częścią tego świata online. Od ciebie dowiedziałam się o istnieniu różnych ekspertów, którzy również pisali książki albo tworzyli kursy online. Wymienię tu choćby Darka Puzyrkiewicza i jego Biblię copywritingu, Michała Szafrańskiego czy Martę Krasnodębską.
Konsumowałam wiedzę jak szalona. Nie tylko czytałam te książki, ale też je od razu przerabiałam jak podręczniki, czyli gdy tylko trafiłam na coś ciekawego, z miejsca wprowadzałam to u siebie.
Kiedy uświadomiłam sobie swoją misję, zaczęłam od przeprowadzenia dwóch szkoleń dla Polaków, którzy chcieli znaleźć lepszą pracę w Holandii. Szybko jednak doszłam do wniosku, że to nie jest to, o co mi chodzi.
Musiałam dalej szukać mojej grupy docelowej. Podczas zupełnie nieformalnych rozmów z innymi przedsiębiorcami, z którymi dzieliłam się wiedzą na temat marketingu, którą cały czas poszerzałam, uświadomiłam sobie nagle, że tak naprawdę jestem w tym zakresie o krok albo dwa przed nimi. Zauważyłam w tej wiedzy potencjał i pomyślałam, że to może być właśnie moja grupa docelowa. Tym bardziej, że ja bardzo lubię przebywać w towarzystwie osób, które cały czas chcą się rozwijać.
Starałam się bardzo szybko przekładać moją wiedzę na praktykę. Przerobiłam jakąś książkę czy kurs i szybko robiłam szkolenie. Co więcej, od razu zbierałam feedback od uczestników. Na każdym szkoleniu przeprowadzałam ankietę, żeby sprawdzić, co się kursantom podobało, a co nie, oraz jak mogę usprawnić proces promocji moich szkoleń.
Zaczęłam eksperymentować z reklamami na Facebooku, bo pracując w korporacji w ogóle nie używałam tego medium.
Pierwsze szkolenie z tej tematyki przyciągnęło sporo osób, ja się w tym odnalazłam, więc wiedziałam już, że tą drogą powinnam iść.
Starałam się udoskonalać ten proces i aplikować do niego kolejne partie zdobywanej wiedzy. Co miesiąc organizowałam nowe szkolenie i działałam według schematu Plan-Do-Check-Act, czyli Zaplanuj-Zrób-Zbierz dane-Zmodyfikuj. I tak w kółko.
Cykl Deminga.
Dokładnie.
Cały czas się edukowałam i cały czas próbowałam.
W pierwszym szkoleniu na przykład nie zastosowałam żadnego limitu czasowego, jeśli chodzi o termin zapisu. Bardzo szybko zauważyłam, że było to mocno niepraktyczne.
Przede wszystkim nie byłam w stanie określić, ile osób weźmie udział w szkoleniu – i to nawet na dwa dni przed jego rozpoczęciem, bo niektórzy zapisywali się w ostatnim momencie.
Odkryłam jednak, że jest coś takiego, jak zasady wpływu Cialdiniego, i że określenie ostatecznego terminu zapisów może pomóc mi skuteczniej i wcześniej sprzedać szkolenie. Wprowadziłam to już przy następnym szkoleniu.
Prowadziłaś szkolenia stacjonarne. Jakie sposoby pozyskiwania klientów na tego typu wydarzenia były dla ciebie najskuteczniejsze?
Na początku reklama płatna na Facebooku. Zwłaszcza że tam właśnie była moja grupa docelowa, za którą – jak już zdążyłam się nauczyć – powinnam podążać.
Aby jak najszybciej pozyskać płacących klientów, warto wykorzystać reklamę na Facebooku, networking oraz rekomendacje osób, z którymi już współpracowaliśmy
Zaraz potem pojawiły się rekomendacje, które starałam się pozyskiwać od klientów bardzo szybko. To bardzo ważne, bo osoby początkujące często nie mogą korzystać z takich poleceń, bo po prostu nikt ich nie zna. Rekomendacje można zbierać, na przykład przeprowadzając ankiety, a potem – co ważne – należy je wykorzystywać nie tylko do udoskonalania produktu, ale także w celach promocyjnych, pokazując je innym potencjalnym klientom.
Dobre efekty przyniósł też mój dotychczasowy networking. Przez dwa lata udzielałam się w zarządzie stowarzyszenia polsko-holenderskich przedsiębiorców i brałam udział w wielu spotkaniach networkingowych, gdzie zdobyłam trochę cennych kontaktów.
OK. To teraz przypomnij sobie swoje pierwsze szkolenie, które poprowadziłaś jako firma, oczywiście za pieniądze. Powiedz, czego ono dotyczyło i ile osób wzięło w nim udział.
To było szkolenie dla osób szukających pracy w Holandii. Przeprowadziłam je wspólnie z koleżanką, która miała doświadczenie w zakresie HR. Podczas całodziennego szkolenia doradzałyśmy kursantom m.in. w kwestiach tworzenia profesjonalnego CV, poszukiwania pracy, przygotowania do rozmowy rekrutacyjnej, prezentowania swoich silnych stron, itd.
A jeśli chodzi o liczbę uczestników, to – uwaga – miałyśmy trzech płatnych kursantów i czterech niepłatnych. [śmiech] Byli to znajomi znajomych, których poprosiłyśmy o pomoc w dopełnieniu sali i podbiciu frekwencji.
A teraz przenieśmy się w czasie i powiedz coś o jednym z ostatnich szkoleń, jakie przeprowadzałaś. Czego ono dotyczyło i ile było osób na sali?
Przez ostatni rok tak naprawdę w ogóle nie było mnie na sali, chyba że wezmę pod uwagę klub networkingowy, który prowadzę. W tej chwili stowarzysza on około 50 osób, a na platformie networkingowej zgłasza się nam za każdym razem od 50 do 100 osób.
Na czerwiec planujemy szkolenie, w którym ma wziąć udział około 100 osób.
Przez ostatni rok bardzo skupiłam się na rozwijaniu mojej marki online. Prowadziłam webinary, live’y oraz mój projekt Akademia Biznesninja. Na wersji beta mam w tej chwili 10 osób. Nie są to wielkie liczby, ale tutaj założenie i ceny są inne. Chodzi oczywiście o to, że to się ma skalować.
Na szkoleniach stacjonarnych w Holandii mamy średnio 30 osób, a udział w nich jest 3-4 razy droższy niż był na początku.
Dobrze, że wspomniałaś o tych cenach, bo o tym też warto porozmawiać. To jest normalne, że na początku działalności wyceniamy swoje usługi taniej, bo mamy mniej wiedzy i doświadczenia. Później stają się one droższe. Jak powinien wyglądać ten proces podnoszenia cen? Należy to robić systematycznie czy skokowo? Jak przezwyciężyć obawę, że jeśli podniosę ceny, to ludzie przestaną u mnie kupować?
Szczerze mówiąc, ta obawa towarzyszy mi czasem nawet do tej pory. Chyba nie da się tego całkiem wyzbyć.
Ja zaczęłam od wyliczenia sobie, ile powinnam zarabiać na miesiąc, za dzień szkoleniowy, a nawet za godzinę.
Można to wyliczyć za pomocą prostego arkusza zrobionego w Excelu. Trzeba w nim wypisać wszystkie swoje koszty. Ważne, żeby to naprawdę były wszystkie koszty, jakie ponosimy, a nie tylko np. koszt wynajmu sali, bo on przeważnie przychodzi nam do głowy, gdy myślimy o szkoleniu stacjonarnym.
W tej kalkulacji należy uwzględnić także m.in. podatki i ubezpieczenia, jakie płacimy jako firma, sprzęt komputerowy oraz czas potrzebny do przygotowania szkolenia. Później wiemy już, że powinniśmy zarabiać tyle, aby móc pokryć te wszystkie koszty i oczywiście, żeby coś jeszcze z tego zostało. W ten sposób łatwo określimy minimalną stawkę, jaką chcielibyśmy zarabiać.
Wyceniając swoją usługę, musimy wziąć pod uwagę wszystkie koszty, jakie ponosimy. W przypadku szkoleń nie będzie to tylko wynajem sali, ale także czas, jaki poświęcamy na ich przygotowanie
Pamiętajmy również o policzeniu godzin nieproduktywnych w pracy, za które też musimy sobie wypłacić pensję. Przecież nie prowadzimy szkoleń codziennie przez 8 godzin, ale gdy tego nie robimy, też pracujemy: choćby nad rozwojem firmy, marketingiem, stroną internetową czy prowadząc administrację.
Moje pierwsze eksperymentalne szkolenia kosztowały 40 euro. Już wtedy jednak starałam się wszystko policzyć. Wiedziałam, że jeśli sprzedam to 10 osobom, to zarobię 400 euro, a jeśli podniosę cenę do 100 euro, to przy 8 uczestnikach zarobię 800 euro. Działa to trochę jak taki suwak: cena może pójść w górę i nawet jeżeli uczestników będzie mniej, ostatecznie może mi się to bardziej opłacić.
Na początku w kółko prowadziłam jedno szkolenie. Dotyczyło ono zakładania firmy w Holandii. Na bieżąco zmieniałam trochę proces promocji i starałam się udoskonalać szkolenie pod względem merytorycznym, przez co za każdym razem cena była trochę wyższa.
Jak już wspomniałam, w pewnym momencie wprowadziłam też limit czasowy na zapisy. Osoby, które zgłosiły się wcześniej, dostawały niższą cenę, a po określonym terminie było już drożej. Wiedziałam, że większość chętnych zapisze się wcześniej, ale nic nie stało na przeszkodzie, żeby tę cenę później podnieść. Zawsze ktoś jeszcze mógł wpaść w tę sieć.
Dzięki temu eksperymentowi sprawdzałam też, na ile mogę podnieść cenę, żeby ludzie nadal kupowali moją usługę.
Później postanowiłam rozszerzyć ofertę, proponując bardziej pogłębione warsztaty oraz spotkania z ekspertami z różnych dziedzin. Dzięki temu, że dawałam większą wartość, mogłam podwyższyć cenę.
Ten proces nabywania pewności siebie wymaga czasu. Kiedy ludzie zaczynają nas polecać, nasza marka się umacnia, a my możemy oferować większą wartość. Możemy też podnosić ceny.
Paweł Tkaczyk radzi często, żeby obudowywać swoją ofertę innymi elementami. Można na przykład dołożyć jakąś książkę, dodatkowe materiały, konsultacje.
Wyobraźmy sobie zatem taką oś od 0 do 100%. Ten początek to osoba, która dopiero założyła firmę, a koniec to pewny siebie przedsiębiorca, który wie, co robi i dokąd zmierza. W którym punkcie tej osi widzisz się w tej chwili, po 6 latach prowadzenia własnej firmy?
Dobre pytanie. [śmiech]
Jeśli chodzi o to, jak postrzegają mnie inni, to może być tak, że według jednych jestem w punkcie 60%, a zdaniem niektórych już na 120%!
Ja dałabym sobie takie 80% pod względem pewności siebie. Wiem, że daję dobrą wartość, dostałam sporo pozytywnych rekomendacji od klientów, którzy rozwinęli swoje biznesy szybciej niż ja, bo uczę ich, jak unikać moich błędów. Myślę, że sama nigdy nie ocenię siebie na 100%.
Też myślę, że do tego punktu raczej się nie da dojść. Rynek cały czas się zmienia i gdy dotarlibyśmy do tych 100%, trzeba by zacząć robić coś innego, bo byłoby jak z tym etatem, który nam się po jakimś czasie nudzi. Chciałbym jednak zapytać o coś jeszcze. Na swojej stronie piszesz, że nikt nie rodzi się przedsiębiorcą, ale można się tego nauczyć. Przyjmijmy, że ktoś właśnie założył firmę. W jaki sposób może skrócić tę drogę od 0 do 80%, na których w tej chwili jesteś? A konkretniej: jak możliwie najszybciej zdobyć płacących klientów?
Najłatwiej byłoby oczywiście odpowiedzieć, że trzeba cały czas próbować i uczyć się na błędach.
Wiele jednak zależy od punktu wyjścia. Podzieliłabym moich klientów na 3 grupy.
Pierwsza to osoby podobne do mnie, czyli takie, które zupełnie nie mają pojęcia, co chciałyby robić. Druga to ci, którzy chcą oprzeć biznes na swoim dotychczasowym hobby czy pasji. I trzecia grupa to specjaliści, którzy chcą założyć firmę opartą o kompetencje, które wykorzystywali w pracy na etacie. Na przykład osoby, które pracowały w dziale marketingu, a teraz planują otworzyć agencję marketingową. Ta ostatnia grupa ma do przejścia trochę krótszą drogę.
Zwłaszcza jeżeli w pracy na etacie nawiązała już relacje z klientami. Zabieranie ich swojemu poprzedniemu pracodawcy jest oczywiście wątpliwe etycznie, ale nawet jeśli nie będziemy tego robić, to i tak mamy już doświadczenie we współpracy z podobnymi osobami.
Zatrzymajmy się więc na tych dwóch pierwszych grupach, które mają trudniej.
Wyróżniłabym tutaj kilka faz działania.
Warto zacząć od wyedukowania się z podstaw prowadzenia biznesu. Jeśli będziemy wiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi, łatwiej stwierdzimy, czy na pewno chcemy pójść tą drogą. Rzeczywiście uważam, że każdy może być przedsiębiorcą, ale niektórym będzie po prostu trudniej.
To tak jak z jazdą samochodem. Każdy może się tego nauczyć, ale nie każdy będzie dobrym kierowcą.
Dokładnie.
Zacznijmy więc od przestudiowania podstaw. Poleciłabym tutaj dwie lektury obowiązkowe: Mit przedsiębiorczości Gerbera i Gotowi na start Pata Flynna.
W tej pierwszej jest taki mocno obrazowy przykład pani, która otwiera cukiernię, bo bardzo lubi piec ciastka. Szybko okazuje się, że we własnej firmie wcale nie zajmujemy się tym, co sprawia nam przyjemność. Zamiast piec ciasta, zatrudniamy osobę, która będzie to robić za nas, bo my musimy ogarnąć finanse, zarządzanie zespołem, projekty, itd.
Druga książka z kolei pomoże nam wykrystalizować pomysł na biznes. Dowiemy się z niej, jak sprawdzić ten pomysł i jak w praktyczny sposób zbadać rynek.
Każdy może być przedsiębiorcą, jednak dla niektórych osób jest to łatwiejsze, choćby dlatego że mają już pewne kompetencje potrzebne do prowadzenia biznesu
Ta pierwsza faza może trwać tydzień, miesiąc albo dłużej, choć myślę, że w trzech miesiącach da się z tym zamknąć.
Drugi krok to doskonalenie swoich umiejętności w obszarze, w którym jesteśmy słabsi. Ja na przykład, gdybym teraz zaczynała, zapisałabym się na jakiś kurs marketingowo-sprzedażowy Marie Forleo, Amy Porterfield, coacha Mike’a albo Daniela Bossy.
Trzeba też od razu wprowadzać tę wiedzę w życie. Jeśli mam pomysł na szkolenie, to od razu powinnam je przeprowadzić. W ten sposób dowiem się, czy jest na to popyt i co działa, a co nie.
Trzecia faza dotyczy osób, które już mają klientów albo mają pomysł na biznes i wiedzą, że klienci się znajdą. Przykładem może być choćby firma zajmująca się księgowością – wiadomo, ze można to robić lepiej lub gorzej, ale pomysłu na biznes raczej badać specjalnie nie trzeba, bo ludzie z takich usług korzystają.
W tej trzeciej fazie polecałabym przede wszystkim szukać wsparcia, na przykład na spotkaniach mastermind albo na sesjach mentoringowych. Ważne, żeby znaleźć odpowiedniego dla siebie partnera, który ma podobne wartości, ale jest parę kroków przed nami.
Dziękuję bardzo i życzę ci, żebyś rzeczywiście nigdy nie doszła do tych 100% na osi przedsiębiorcy i żebyś zawsze czuła głód wiedzy i rozwoju.
Ja również bardzo dziękuję za rozmowę.