Dochód pasywny z e‑booków – jak to zrobić raz a dobrze?
Dowiedz się, jak zarabiać, kiedy nie pracujesz

Dochód pasywny jest czasem jak yeti – wiele osób o nim mówi, ale tak naprawdę prawie nikt go nie widział. Czy to jednak oznacza, że nie istnieje?

Idea dochodu pasywnego jest taka, że pieniądze wpadają na nasze konto nawet wtedy, kiedy nie pracujemy. Czyli wtedy kiedy śpimy. Albo chorujemy. Albo podróżujemy w Himalaje, żeby zobaczyć yeti.

Oczywiście trudno osiągnąć jakikolwiek dochód bez żadnego wysiłku z naszej strony. W dochodzie pasywnym też nie chodzi o to, żeby zarobić, nie robiąc nic. Przynajmniej na początku trzeba zrobić coś, co później zaprocentuje – i to wielokrotnie.

Oparcie dochodu pasywnego o sprzedaż e‑booków wydaje się dość naturalnym rozwiązaniem. Trzeba jednak wiedzieć, o czym pisać i jak to promować, żeby rzeczywiście raz wydana publikacja przynosiła nam dochody jeszcze długo po zakończeniu pracy nad nią.

Zapraszam do wysłuchania, obejrzenia lub przeczytania rozmowy z osobą, która zarabia pasywnie od kilku lat i przekonuje, że jest to możliwe nawet w przypadku biznesów opartych na usługach. Gościem podcastu jest autorka bloga Owsiana.pl – Justyna Świetlicka.

Linki do osób i firm wymienionych
w tym odcinku podcastu

Prezent dla słuchaczy

E-book - 5 lekcji z instagrama
5 lekcji z Instagrama (nie tylko) dla dietetyków. Pobierz e‑book Chcę to 

3 rzeczy do zrobienia po wysłuchaniu tego podcastu

  1. Wypisz sobie, jakie usługi oferujesz, i zastanów się, jak stworzyć z nich produkty niezależne od ciebie. Być może część twojej wiedzy nadaje się do przekazania w formie e‑booka, kursu online albo instrukcji wideo?
  2. Poszukaj narzędzi, które zaoszczędzą ci czas. Istnieje mnóstwo aplikacji i programów – również darmowych – które pomogą automatyzować zadania albo dostosowywać twoją ofertę do wymagań różnych klientów.
  3. Wybierz na początek jeden kanał, którym będziesz się komunikować i budować społeczność. Nie musisz być wszędzie! Najważniejsze, żeby było to medium, które najlepiej zaprezentuje twoją ofertę i na którym jest najwięcej twoich potencjalnych klientów.

Podcast w wersji wideo

Aby używać odtwarzaczy multimedialnych, musisz wyrazić zgodę na użycie plików cookies usług odtwarzaczy
Ok, zgadzam się

Tych odcinków też warto posłuchać

Podcast do czytania

Marek Jankowski: Chciałem z tobą porozmawiać o dochodzie pasywnym z produktów online, bo takie właśnie oferujesz. Działasz dość nieszablonowo, bo większość osób, które tak jak ty są dietetykami, nie sprzedaje niczego takiego. Powiedz, proszę, na czym polega typowa praca dietetyka.

Justyna Świetlicka: Gdy byłam w liceum, wyobrażałam sobie siebie w białym fartuchu i w gabinecie. Tak właśnie chciałam pracować. Chciałam pomagać ludziom w odchudzaniu.

Niestety, nie zawsze możemy sobie pozwolić na otwarcie własnego gabinetu, a zatrudnienie się u kogoś też nie jest łatwe, bo pracy dla dietetyków jest bardzo mało.

Dietetycy pracujący na przykład w zakładach karnych czy szpitalach zarabiają niewiele, a do tego ich praca jest bardzo trudna. Racje pokarmowe są małe i nie można się za bardzo wykazać. Jak tu poszaleć, gdy w szpitalu mamy do dyspozycji 5 złotych na pacjenta? Taka praca robi się nudna. Zresztą, od znajomych dietetyków wiem, że o ile wielu z nich ceni sobie w pracy kontakt z podopiecznymi, o tyle samego układania jadłospisów większość z nich nie lubi.

To w takim razie opowiedz teraz, na czym polega twoja praca.

Zacznę od tego, co skłoniło mnie do innego spojrzenia na ten zawód.

Z mojego doświadczenia wynika, że gdy ktoś dostaje plan żywieniowy od dietetyka, to trzyma się go przez jakiś czas, ale w pewnym momencie, na przykład z powodu jakichś nieprzewidzianych okoliczności, rezygnuje z diety. Wiele osób dochodzi do wniosku, że diety nie działają albo są niesmaczne. Prawda jest też taka, że nie każdy dietetyk ma wyczucie smaku…

Hello! To tak jakbyś powiedziała, że nie każdy okulista ma dobry wzrok!

Wiesz, w każdym zawodzie są superspecjaliści i tacy mniej fajni specjaliści…

Wielu dietetyków nie potrafi gotować, a tymczasem tutaj trzeba znać technologię przygotowywania potraw i mieć wyczucie smaku.

Mój pomysł na ten biznes zakłada, że ja nie będę uzależniać nikogo od z góry narzuconych planów żywieniowych, tylko skupię się na edukacji żywieniowej.

Mój blog od początku miał zatem na celu pokazywanie, że zdrowe jedzenie jest fajne i smaczne. I dopiero gdy uda mi się kogoś do tego przekonać i ten ktoś chciałby otrzymać plan żywieniowy, to może się do mnie zapisać na konsultacje indywidualne – choć miejsc na nie mam tylko 10 w miesiącu – ale przede wszystkim może kupić gotowe czterotygodniowe jadłospisy w moim sklepie. Układam je z myślą o osobach, które nie są bardzo wybredne, lubią większość składników i nie mają większych problemów zdrowotnych.

Chcę dawać jak najwięcej narzędzi, które pozwolą ludziom schudnąć bez mojej pomocy czy mojego osobistego zaangażowania. Sprzedaję przykładowe jadłospisy oraz e‑booki z przepisami i policzonymi wartościami odżywczymi. Mam też w ofercie książkę Dieta to nie wszystko, w której tłumaczę, czym są białka, tłuszcze i węglowodany.

Indywidualna pomoc jest potrzebna, gdy ktoś ma duże problemy zdrowotne, gdy trzeba wykluczyć sporo produktów. Gdy ktoś jest zdrowy i chce po prostu schudnąć, takie rozwiązanie, czyli wyposażanie innych w narzędzia i wiedzę, jest w sam raz.

Zanim bardziej szczegółowo porozmawiamy o twoich produktach, powiedz, proszę, czym dla ciebie jest dochód pasywny. Niektórzy jako przykład podają wynajem mieszkań i zarabianie na czynszu. Tymczasem nie jest tak, że to nie wymaga od nas żadnej pracy: trzeba przecież przeprowadzać remonty, przeglądy, podpisywać umowy. Przy produktach online też chyba nie wszystko dzieje się samo.

Dokładnie, u mnie jest podobnie.

Ja definiuję dochód pasywny tak, że jest to dochód uzyskiwany poprzez stworzenie jakiegoś produktu raz, a później sprzedawanie go długo i na większą skalę.

Dochód pasywny to jest dochód z produktu, który tworzymy raz, a później możemy długo sprzedawać na większą skalę

Jeśli oferowałabym tylko konsultacje indywidualne, musiałabym więcej pracować, żeby więcej zarabiać. Tymczasem praca – mimo że ją bardzo lubię – nie jest moim priorytetem. Ja bardzo cenię swój wolny czas i muszę go mieć na podróże, czytanie książek, sport i inne rzeczy.

Nad tworzeniem mojej oferty pracowałam stopniowo. Pierwszym pomysłem na taki produkt był e‑book z przepisami, później doszła książka, a następnie jadłospisy.

Jak wyglądał proces tworzenia tego e‑booka?

Wszystko zaczęło się od założenia bloga, który zaczęłam pisać pod koniec pierwszego roku studiów. To było prawie pięć lat temu. Ideą pisania tego bloga było budowanie marki, żeby pozyskiwać klientów do gabinetu, bo jeszcze wtedy myślałam, że tak właśnie będę pracować.

Rzeczywiście, po dwóch latach, czyli tuż przed zrobieniem licencjatu, dostawałam już prośby o ułożenie jadłospisu, co oznaczało, że marka zaczynała być rozpoznawalna w sieci. Podejmowałam się tych zleceń, ale one nie sprawiały mi przyjemności.

Według testu Gallupa na mojej liście talentów empatia znajduje się bardzo nisko, co niespecjalnie dobrze wróży dietetykowi udzielającemu konsultacje indywidualne. Ja po prostu nie umiałam wczuć się w sytuację tych osób. Uważałam, że żeby schudnąć, trzeba po prostu mniej jeść, przestrzegać diety i więcej się ruszać, więc nie rozumiałam, dlaczego tak trudno jest im to zrobić!

Nie dzieliłam się oczywiście tymi spostrzeżeniami z podopiecznymi, bo mam jednak trochę taktu, ale bardzo mnie to frustrowało.

Zaczęłam więc szukać innych sposobów monetyzacji mojego bloga. Trafiłam na twój podcast, na Olę Budzyńską, która robiła właśnie takie produkty elektroniczne, oraz na Michała Szafrańskiego i jego książkę Zaufanie czyli waluta przyszłości. Uznałam, że skoro im się udaje, to dlaczego mnie miałoby nie wyjść.

W tamtym czasie miałam tak, że w żadnej pracy nie mogłam zagrzać miejsca na dłużej niż trzy miesiące. Kiedy pracowałam w sklepie ekologicznym, w którym piekłam ciasta wegańskie, pewnego dnia poproszono mnie, żebym porozkładała towar na półkach. Uznałam, że to jest zdecydowanie poniżej moich kompetencji i odeszłam z tej pracy, mimo że moja poduszka finansowa wynosiła tylko 4 tysiące złotych.

To się nazywa jasiek finansowy. [śmiech]

Zapamiętam sobie! [śmiech]

Ta decyzja była niewątpliwie również wynikiem tego, że na liście talentów bardzo nisko znajduje się też u mnie rozwaga. Ja zawsze najpierw robię, a dopiero później się martwię. Z nożem na gardle lepiej mi się myśli.

Wracając tego dnia rowerem z pracy, usłyszałam ogłoszenie, że Eliza Wydrych szuka kogoś, kto jej policzy wartości odżywcze do e‑booka. Zgłosiłam się, proponując jakąś śmieszną stawkę. Gdy zobaczyłam ten e‑book, uświadomiłam sobie, że skoro blogerka modowa jest w stanie wypuścić coś takiego i sprzedawać w dziesiątkach tysięcy egzemplarzy, to nawet jak ja sprzedam 100, 200 czy 300 sztuk, to i tak będzie fajnie. Miałam wtedy jakieś 10000 followersów na Instagramie.

Mój pierwszy e‑book powstał w 3 miesiące, a jego tworzenie na początku wcale nie było łatwe. Miałam całe dnie wolne i trudno było się zmobilizować do pracy, kiedy od rana do wieczora można snuć się po domu w piżamie i kawką w dłoni.

Rozpisałam sobie cały plan, ustaliłam, ile chcę mieć przepisów i dopiero później martwiłam się o redaktora czy grafika. Na samym końcu założyłam sklep i firmę, bo wcześniej pracowałam na zasadzie działalności nierejestrowej.

Co jeszcze trzeba było zrobić i w co zainwestować, żeby ten e‑book mógł powstać? A gdy już ruszyła sprzedaż, to jakie pojawiły się przychody?

Samo stworzenie e‑booka nie jest jakoś wyjątkowo skomplikowane, jeśli mamy wiedzę i jesteśmy ekspertami w danej dziedzinie. Tyle że jeśli nikt go nie będzie chciał kupić, stracimy tylko czas i pieniądze.

Ja wcześniej przez trzy lata tworzyłam darmowe treści na blogu. Robiłam to z pasji, chęci wyrażenia siebie i uczenia się. Wiedzę zdobywaną na studiach od razu przekładałam na posty na blogu i wrzucałam przepisy.

Wiele informacji zdobywałam też we własnym zakresie: jeździłam na szkolenia i konferencje, czytałam dużo książek. Często podążałam swoją ścieżką, bo na pierwszym miejscu na liście talentów mam z kolei stratega, więc potrafię łączyć kropki i znajdować ciekawe wyjścia z sytuacji.

Moją społeczność i markę budowałam, kierując się tym, o czym pisał Kominek: że jeśli będziemy pisać wytrwale i regularnie, efekty się pojawią. Nie wierzyłam w to na początku, ale okazło się, że to naprawdę działa.

Samo stworzenie grupy odbiorców to jednak tylko część sukcesu. To, że mamy 10, 30 czy 50 tysięcy obserwujących na Instagramie, jeszcze nic nie znaczy. To nie jest równoznaczne z tym, że te osoby nam ufają do tego stopnia, że będą chciały coś od nas kupić.

To, że w social mediach obserwuje nas kilkadziesiąt tysięcy osób, jeszcze nic nie znaczy. Obserwujący muszą nas poznać i nam zaufać – dopiero wtedy będą gotowi otworzyć przed nami swoje portfele i coś od nas kupić

Przyznaję, że cały ten projekt był dla mnie stresujący. Zainwestowałam w e‑book 5000 złotych. 4 tysiące kosztowała oprawa graficzna, za 500 złotych kupiłam od Wojtka Wawrzaka regulaminy na stronę, były jeszcze jakieś płatne wtyczki, które trzeba było podłączyć.

Przypominam, że ja miałam do dyspozycji tylko 4000 złotych. Umówiłam się więc z moją graficzką Kasią, która bardzo wierzyła w to przedsięwzięcie, że zapłacę jej, gdy uda mi się sprzedać e‑booki. Mimo że zgodziła się poczekać 2-3 tygodnie, żeby zobaczyć, co będzie dalej, ja i tak bardzo się tym stresowałam.

Oczywiście, e‑book można zrobić nawet za 0 złotych, jeśli go sami złożymy, nie będziemy redagować czy robić korekty, a na koniec zapiszemy jako PDF w Canvie. Ja jednak chciałam, żeby to było od początku wysokiej jakości i żeby był ten efekt wow!

Starałam się zrobić możliwie najpiękniejsze zdjęcia, zadbałam o stylizację każdej potrawy.

W jaki sposób sprawdzałaś, czy ludzie w ogóle będą chcieli kupić taki produkt?

Moi odbiorcy wiedzieli już, czego można się po takim e‑booku spodziewać, bo ja dawałam im próbki mojej wiedzy i umiejętności na blogu.

Żeby podszkolić się w promocji i sprzedaży, kupiłam e‑book Oli Budzyńskiej Promocja i sprzedaż w biznesie online. Dowiedziałam się z niego, że warto jest pokazywać kulisy swojej pracy nad produktem oraz budować listę mailingową, oferując darmową próbkę naszych umiejętności.

Pokazywałam zatem te kulisy: stylizacje potraw, sesje, zapowiadałam, co będzie w środku, i zapewniałam, że wszystko jest pyszne. Niektóre przepisy zdradzałam też wcześniej, żeby można je było sobie przetestować.

Poza tym zrobiłam w Wordzie taki brzydki PDF z 25 wybranymi przepisami z bloga, który można było dostać za zapis na listę mailingową. W ciągu tygodnia zapisało się prawie dwa i pół tysiąca osób, więc wiedziałam już, że jakiś potencjał jest, choć oczywiście pewności mieć nie mogłam, bo to, że ludzie lubią dostawać coś za darmo, nie znaczy jeszcze, że później będą chcieli zapłacić.

Policzyłam sobie jednak, że wystarczy, że ten produkt kupi 100 osób i będę mogła zapłacić graficzce, a jak kupi 200, to będę miała środki finansowe na kolejne 2 miesiące życia.

Postanowiłam też sprzedawać mój produkt w dwutygodniowych okienkach sprzedażowych, bo z doświadczenia innych twórców wiedziałam, że wrzucanie czegoś do stałej sprzedaży jest mniej opłacalne.

Tydzień przed startem sprzedaży był jednym z najbardziej stresujących okresów w moim życiu. Nie mogłam spać i dużo pomogła mi wtedy książka Unf*ck Yourself. Napraw się!, w której było sporo o tym, że nie warto zbyt wiele oczekiwać od życia.

Gdy uruchomiłam sprzedaż, przez cały dzień bałam się sprawdzić, jak to się sprzedaje. Na koniec dnia okazało się, że sprzedało się 100 egzemplarzy, więc od razu napisałam z ulgą do Kasi graficzki, że może mi wystawić fakturę! Kasia współpracowała później ze mną przy pozostałych projektach i za każdym razem umawiamy się tak samo: najpierw zarabiam na koszty, a potem na siebie.

Przez cały 2-tygodniowy okres sprzedaży intensywnie promowałam e‑book, choć nie tak mocno, jak robię to teraz. Dziś wiem już, że to nie jest tak, że mówimy o czymś zbyt dużo czy zbyt często. Nawet jeśli będziemy promować swój produkt codziennie i tak na końcu znajdą się osoby, które powiedzą, że nic o tej sprzedaży nie wiedziały.

Ostatecznie sprzedało się ok. 700 e‑booków, co dało mi niecałe 30 tysięcy przychodu, a więc 24 tysiące czystego dochodu. Dla studentki, która chwilę wcześniej zarabiała 1500 złotych, rozkładając towar w sklepie, to były ogromne pieniądze. Dopadł mnie nawet taki syndrom oszusta, bo wydawało mi się, że na to nie zasłużyłam, choć przecież włożyłam w ten produkt całe serce oraz mnóstwo czasu i wiedzy.

Czy nadal sprzedajesz ten pierwszy e‑book w okienkach, czy jest dostępny cały czas?

Zarówno ten pierwszy, jak i kolejne są dostępne cały czas.

Po pierwszej kampanii kupiłam sobie bilet do Wietnamu i planowałam wyjechać w 6-tygodniową podróż do Azji. Zanim jednak do niej doszło, wykorzystałam dwa miesiące, które miałam jeszcze do dyspozycji, na przygotowanie kolejnego e‑booka – tym razem z przepisami jesienno-zimowymi i na święta. Sprzedaż otworzyłam kilka dni przed wylotem.

Ten czas, kiedy byłam na wakacjach w Azji i jednocześnie trwała sprzedaż umożliwiająca mi zarabianie pieniędzy, był chyba najpiękniejszym momentem w moim życiu.

Ale zaraz, ale jak to?! A gdyby coś się popsuło? Gdyby nie było internetu?

Przecież w Azji jest internet…

No tak, wszędzie jest, ale gdzieś może nie być zasięgu, różne rzeczy mogą się zdarzyć!

Nie myślałam o tym! Zresztą, przypominam o tej rozwadze, którą mam gdzieś na szarym końcu…

Przy pierwszym e‑booku nie zrobiłabym czegoś takiego, ale za drugim razem miałam już to wszystko przetestowane.

Wrzucałam update’y z podróży, utrzymywałam kontakt z odbiorcami, bo u mnie sprzedaż bardzo bazowała na relacji. Nie używałam wtedy jeszcze reklam na Facebooku – dopiero dwa lat później zaczęłam się uczyć korzystania z Menedżera reklam. Sprzedawałam więc za pomocą moich relacji na Instagramie, choć nie nazwałabym tego pracą, bo ja bardzo lubię tworzyć takie angażujące treści.

Ja generalnie dużo daję od siebie i raz na jakiś czas wypuszczam produkt, który można kupić i podziękować mi w ten sposób za to, co robię.

W swojej ofercie masz 4 e‑booki, książkę papierową i diety. Możesz powiedzieć coś więcej na temat tych ostatnich?

Zacznę od tego, jak wygląda współpraca indywidualna z dietetykiem. W parciu o upodobania żywieniowe danej osoby ustala się konkretną dietę czy jadłospis.

Taki jadłospis stworzony przeze mnie ma postać PDF-a, w którym zamieszczam tygodniowy przegląd posiłków, przepisy i listę zakupów. PDF tworzę w szablonie dostępnym w specjalnym płatnym narzędziu dla dietetyków – Kcalmar, dzięki któremu robię to szybko, a efekt jest bardzo funkcjonalny i atrakcyjny wizualnie.

Takie konsultacje indywidualne są bardzo angażujące – w ciągu 1 godziny jestem w stanie ułożyć 1 jadłospis dla 1 osoby. Zastanawiałam się więc, jak można zacząć to skalować.

W tej chwili na mojej stronie można kupić taki gotowy 4-tygodniowy plan diety w wersji tradycyjnej, wegetariańskiej i wegańskiej. Cena promocyjna wynosi 149 złotych, a regularna 199 złotych. Indywidualny jadłospis ode mnie na dwa miesiące kosztuje z kolei 800 złotych. Nie promuję jednak tych konsultacji indywidualnych. Przede wszystkim mam na nie przeznaczone tylko 10 godzin miesięcznie, więc nie ma zbyt wielu miejsc, a poza tym jest to cztery razy droższe. Wolę raczej odsyłać do jadłospisów w moim sklepie, bo tam są te same przepisy, które można sobie dowolnie przestawiać.

Stworzenie takiego jadłospisu nie wymaga właściwie ponoszenia żadnych kosztów. Jeśli sprzedam 100 diet po 150 złotych każda, uzyskuję 15000 złotych, więc to jest świetny sposób dla dietetyków na zdobycie dodatkowego dochodu. Można to stosować, nawet jak ktoś prowadzi praktykę stacjonarną.

Czy ta tworzona przez ciebie treść nigdy się nie starzeje czy po jakimś czasie trzeba to usunąć ze sprzedaży lub zaktualizować?

Zdecydowanie są to produkty ponadczasowe, bo w naszej fizjologii nic się przecież nie zmienia i podstawy żywienia człowieka są takie same. To nie jest tak jak przy książce o marketingu, która po pewnym czasie się przedawnia, bo wchodzi na przykład jakieś nowe narzędzie.

Ponadto jadłospisy wypuszczam sezonowo: były letnie i jesienno-zimowe oparte na produktach sezonowych. Można też na przykład tworzyć e‑booki tematyczne, choćby azjatyckie.

Jak ustalasz ceny swoich produktów, do czego je porównujesz? Mniej więcej wiemy, jakiej ceny się spodziewać po książce w księgarni, ale jak wyceniać produkty wirtualne?

Na początku było to dla mnie bardzo trudne, ale teraz jest już łatwe, bo mam więcej produktów i wiem, do czego się odnieść oraz ile są w stanie zapłacić moi odbiorcy.

Przyglądałam się temu, jak działają inni twórcy internetowi. Uważam, że wypuszczanie e‑booków w cenie 9,99 czy 14,99 złotych, tylko dlatego że są to produkty elektroniczne, nie jest dobrym pomysłem. Sama przerzuciłam się z książek papierowych na elektroniczne, bo łatwiej mi się czyta w podróży na Kindle’u, i wcale nie uważam, że e‑booki są w czymkolwiek gorsze od wydań papierowych.

Tak naprawdę liczy się wartość danej książki. Ola Budzyńska sprzedawała swoje e‑booki o marketingu i sprzedaży za 99 złotych. Moje e‑booki też mogą kosztować tyle, co pełnowartościowa książka, bo zawierają 50 przepisów, przeliczoną wartość odżywczą, ładne zdjęcia, można to mieć na telefonie i dodatkowo dostaje się tygodniowy jadłospis.

Książka w wersji elektronicznej wcale nie musi być tańsza od książki tradycyjnej. Liczy się realna wartość, jaką dajemy czytelnikowi, i to ją powinniśmy wyceniać

Dzięki takiemu e‑bookowi nie trzeba korzystać z moich usług, które są kilka razy droższe.

Moja książka papierowa wydana w modelu self-publishingowym, która kosztuje w regularnej cenie 79 złotych, może się wydawać droga, bo jest dość cienka – ma raptem 200 stron. Ja jednak uważam, że to jest dokładnie tyle, ile trzeba, tym bardziej że porusza ważne, a często pomijane tematy – samoakceptacji, budowania nawyków czy samodyscypliny – ważniejsze nawet niż to, co będziemy jeść.

Sama uwielbiam czytać książki, ale nie znoszę takich o rozdmuchanej objętości. Całą treść Getting Things Done Davida Allena moim zdaniem dałoby się zmieścić na 10 stronach!

W przypadku sprzedaży produktów elektronicznych trzeba wykonywać różne prace administracyjne: przeprowadzać aktualizacje na stronie, odpowiadać na pytania klientów, rozwiązywać różne problemy z fakturami… Ile czasu zajmuje to w twoim przypadku?

Wiele zależy od naszej grupy odbiorców. Moi klienci to w większości ludzie młodzi, którzy nie mają problemów z obsługą komputera czy zakupami online. Zdarzały się oczywiście jakieś wpadki z nieprawidłowym podłączeniem bramki płatności, ale wtedy prosiłam o pomoc specjalistę.

Wszystkich e‑booków sprzedało się łącznie ok. 3000, książek – ok. 900, a jadłospisów sprzedaje się ok. 200-300, więc tych zapytań od klientów nie jest aż tak dużo i radzę sobie z nimi sama. Gdybym nie dawała rady, pewnie zatrudniłabym asystentkę.

Moja praca zajmuje mi około 2-3 godzin dziennie. Odpisuję wtedy na maile, planuję mailing, kampanię, posty czy przepisy. Reszta to nagrywanie podcastów czy wrzucanie czegoś na Instagram, ale nie traktuję tego jak pracę, tylko jak przyjemność.

Jeżeli dobrze zaplanujemy automatyzację na początku, to później to będzie ładnie hulało.

Ja wszystko zrobiłam sama, bo nie miałam pieniędzy, żeby zapłacić specjaliście. Mam blog na WordPressie, do którego podłączyłam wtyczkę WooCommerce. Na koniec dodałam płatności – PayPal i Przelewy24.

Rzeczywiście wygląda, jakby to wszystko działo się samo… Wiem jednak, że żeby zachęcić ludzi do kupowania, trzeba się trochę napracować. Ty piszesz blog, publikujesz na Instagramie i nagrywasz podcast. Które z tych działań uważasz za najskuteczniejsze w kontekście pozyskiwania klientów?

Nie ma jednej odpowiedzi, które medium będzie najlepsze. Trzeba wybrać takie, które jest najbardziej odpowiednie dla nas, przy czym nie zalecałabym otwierania od razu kont na wszystkich mediach społecznościowych.

Skupiłabym się raczej na naszym jednym i ulubionym kanale. Ja na początku miałam blog, Facebooka i Instagram. Coś tam robiłam, ale nie było widać zbyt dużych efektów.

Pewnego dnia, po dwóch latach działania na Instagramie, gdzie miałam ok. 1000 followersów i po 100 lajków pod każdym zdjęciem, wstawiłam zdjęcie wegańskiego ciasta. Ku mojemu zdumieniu dostało ono 800 lajków i od razu przybyło mi kilkuset nowych obserwujących!

Sprawdziłam, czy to zadziała znowu, wstawiłam kolejne zdjęcie i zapytałam, czy ktoś chce na to przepis. Zauważyłam wtedy, że dzięki temu, że zadaję pytanie, a ludzie odpowiadają i zdjęcie dostaje dużo komentarzy, pojawiają się nowe polubienia. Za każdym razem, gdy wstawiałam zdjęcie, pojawiało się 100, 200, 300 nowych obserwujących.

Od tej chwili starałam się wrzucać nowe rzeczy praktycznie codziennie.

Instagram działa tak, że jeśli treść jest angażująca i ludzie ją komentują, lajkują i zapisują – a u mnie zapisywali, bo tam były przepisy – to te posty są pokazywane dalej i ładnie organicznie się rozchodzą. W ten sposób udało mi się zdobyć 10, 15, 20, 30 tysięcy followersów. Zrobiłam to, zanim wypuściłam pierwszy e‑book.

Drugą rzeczą, która bardzo pomogła mi w budowaniu wizerunku, był podcast. Swego czasu bardzo często słuchałam twojego podcastu, ale też podcastów Oli Budzyńskiej i Michała Szafrańskiego. Marzyłam o swoim podcaście, ale wydawało mi się, że nagrywanie jest bardzo trudne.

Postanowiłam zacząć od filmików na YouTube, ale gdy obejrzałam pierwsze nagranie, uznałam, że nie wrzucę tego do internetu, bo nie mogę patrzeć na swoją twarz. Spróbowałam więc z podcastem i stwierdziłam, że nie jest źle.

Swojej społeczności od razu zapowiedziałam, że kolejne odcinki bedą się pojawiały co tydzień, bo wiedziałam, że to zadziała tylko, jeśli będę to robić regularnie.

Zaczęłam też zapraszać pierwszych gości do rozmów i te spotkania były kolejnym czynnikiem, który pchnął mój biznes do przodu.

Po pierwsze mogłam powiększać moją grupę odbiorców o odbiorców moich gości, a po drugie poznałam wiele niesamowitych osób – w tym dwie moje obecne wspólniczki: Violę Urban i Magdę Hajkiewicz. Jesteśmy dla siebie konkurencją, ale w rzeczywistości bardzo się wspieramy, bo wiemy, że w internecie klientów jest mnóstwo i nie jesteśmy w stanie ich wszystkich obsłużyć.

Magda również podchodzi nieszablonowo do zawodu dietetyka, ponieważ organizuje grupowe kursy online z odchudzania. Viola wraz z wydawnictwem tworzy książki z przepisami i współpracuje B2B z firmami, promując produkty.

Po rozmowie z dziewczynami nabrałam wiatru w żagle, bo dowiedziałam się, że nie tylko ja mam taką niestandardową strategię działania. Tym samym jestem wielką fanką mastermindów!

Zauważyłyśmy, że dietetykom brakuje wiedzy na temat tworzenia produktów, budowania marki, a nawet wyceny swojej pracy! Wiele osób, które przeniosły konsultacje do internetu, jednocześnie obniżyło swoje stawki. W gabinecie za taką usługę brały 150 złotych, a online wyceniają to na 49 złotych. Uważam, że to zła praktyka, bo ja cały czas prowadzę współpracę online i nie uważam, żeby ona była w jakikolwiek sposób gorsza.

Zawsze warto sprawdzić, czy będzie zainteresowanie naszym produktem. To, że inni tego nie sprzedają, nie znaczy, że nie ma na to popytu

Postanowiłyśmy połączyć swoje siły i stworzyć produkt, który nauczy dietetyków, jak działać w inny, nieszablonowy sposób. Tak powstał kurs online Przedsiębiorczy dietetyk, w którym każda z nas przekazuje wiedzę w swojej dziedzinie. Wcześniej chciałam wszystko robić sama, ale teraz widzę, że współpraca z kimś innym, kto też jest zaangażowany i komu się chce robić więcej, jest wspaniała!

Nie liczyłyśmy na jakąś spektakularną sprzedaż, bo to nowy produkt i można by pomyśleć, że skoro nikt tego nie robi, to nie ma na to popytu. Tymczasem w ciągu 5 dni sprzedaży sprzedało się prawie 400 kursów, co stanowi największą część mojego dochodu w tym roku.

Świetnie sprecyzowałyście grupę docelową. Z jednej strony są to dietetycy, a z drugiej osoby, które chcą wziąć biznes w swoje ręce. Gratuluję wyników!

Dziękuję.

A w jakiej kolejności układają się twoje pozostałe produkty, jeśli wzięłabyś pod uwagę wysokość generowanych przychodów?

Jeśli chodzi o książkę, to wydrukowałam 2000 egzemplarzy, a koszt jej stworzenia – uwzględniając też jej oprawę graficzną, redakcję, korektę, wysyłkę i parę innych rzeczy – wyniósł 47000 złotych.

To była duża inwestycja, ale sfinansowałam ją w większości w przedsprzedaży, w której zebrałam 44000 złotych. Wiedziałam już, że są osoby, które za nią zapłacą, i na pewno nie zdecydowałabym się na tak drogi produkt fizyczny, gdyby to miał być mój pierwszy produkt.

Przychód z książki wynosi w tej chwili 62000 złotych, a cały proces zajął pół roku, więc jest to najmniej dochodowy produkt w mojej ofercie. Niemniej, ja chciałam stworzyć taki produkt w wersji fizycznej i nie żałuję, że to zrobiłam, bo to było dla mnie wyzwanie i wielu rzeczy się nauczyłam.

Na drugim miejscu po książce pod względem generowanych dochodów są jadłospisy sprzedawane w moim sklepie, a najbardziej dochodowe są e‑booki. Gdzieś po drodze są też moje konsultacje indywidualne, ale nie skupiam się specjalnie na ich promowaniu.

A zaliczyłaś jakąś wpadkę z jakimś produktem?

Z jesienną edycją diet. Wcześniejsze jadłospisy sprzedawały się zwykle w 100-200 egzemplarzach w ramach 2-tygodniowego okienka sprzedażowego.

Jesienną edycję postanowiłam promować w newsletterze tak, że udostępniłam tydzień jadłospisu w każdym wariancie  – tradycyjnym, wegańskim i wegetariańskim – i w każdej wersji kalorycznej. Po czym… sprzedało się chyba tylko 30 egzemplarzy i zarobiłam na tym jakieś 5000 złotych.

Nie wiedziałam, co się stało, i dopiero Magda Hajkiewicz uświadomiła mi, że skoro ludzie dostali już tak dużo za darmo, to nie mieli potrzeby, żeby kupować coś jeszcze.

Tak więc, mimo że jestem wielką zwolenniczką dawania wartości za darmo i dzielenia się wiedzą, teraz już wiem, że czasami można z tym przesadzić. To była wpadka, ale nie jakaś wielka tragedia. Cóż – jak nie zwycięstwo, to lekcja.

Ja na to mówię koszty edukacji. Co poradziłabyś osobie, która chciałaby pójść w twoje ślady i najlepiej trochę skrócić tę drogę?

Wśród moich znajomych jest bardzo dużo kreatywnych osób, które już działają w internecie. Piszą blogi podróżnicze, o językach… Chętnie dzielę się z nimi moją wiedzą.

Mojej koleżance, która niedawno założyła konto na Instagramie i ma doświadczenie w influencer marketingu, poradziłam, żeby nadal pracowała tak, jak pracuje, ale popołudniami i wieczorami budowała swoją markę i dzieliła się na Instagramie swoją wiedzą.

Ona tworzy piękne grafiki i zdjęcia kreatywne, ale musi podejść do tego strategicznie i wiedzieć, jaki jest jej cel długofalowy. Budowanie społeczności dla samego jej budowania nie jest dobrym pomysłem, bo możemy zbudować złą społeczność. Musimy więc wiedzieć, po co to robimy. Ada mogłaby na przykład sprzedawać e‑booki z instagramowymi radami, jakieś presety albo paczki z grafikami, ale musi docierać do odbiorców, którzy chcieliby to kupić.

Ada stworzyła więc mailing, w którym oferuje darmowe presety i naklejki na instastory. Jak ktoś jest zainteresowany, to może sobie to obejrzeć na koncie Adrianny Hirsz. Pokazuje tam siebie, zdradza różne triki i odpowiada na każdy komentarz.

Przede wszystkim zatem skupmy się na jednym medium, a także już na początku wymyślmy, co i komu chcielibyśmy kiedyś sprzedawać. Ja nie wiedziałam tego na początku i dlatego zmarnowałam sporo czasu. Można to było zrobić szybciej, ale relacji czy zaufania nie da się zbudować w ciągu jednego dnia.

Madre słowa. Myślę, że wiele osób wyciągnie z tej rozmowy coś dla siebie nie tylko w zakresie budowania dochodu pasywnego, ale też w kwestii działania w sieci. Dziękuję!

Ja również dziękuję za zaproszenie.

Na stronie zostały wykorzystane linki afiliacyjne. Jeżeli wejdziesz przez nie na stronę sprzedawcy i dokonasz zakupu, sprzedawca podzieli się ze mną częścią swojej marży (nie wpływa to na twoją cenę). Wymieniam wyłącznie te produkty i usługi, z których rzeczywiście korzystam i jestem z nich zadowolony.