Na czym naprawdę zależy twórcy Brand24?
Pieniądze są ważne, ale…
Rzadko się zdarza, żeby przedsiębiorca miał na Facebooku 25 tys. obserwatorów. Jak osiągnąć taki wynik? I jakie w ogóle ma to znaczenie w prowadzeniu firmy?
Moim rozmówcą jest Michał Sadowski, prezes Brand24 – właściwie mógłbym na tym zakończyć zapowiedź. Wiele osób będzie czytać dalej właśnie ze względu na tego konkretnego rozmówcę. Ale właściwie dlaczego? Jak to się stało, że 35‑letni absolwent Politechniki Wrocławskiej zbudował silną markę osobistą i stał się jedną z gwiazd mediów społecznościowych, przynajmniej jeżeli chodzi o biznes? Tego właśnie chciałem się dowiedzieć, umawiając się z nim na spotkanie.
To była chyba najtrudniejsza rozmowa ze wszystkich jakie przeprowadziłem dotychczas w Małej Wielkiej Firmie. Michał opowiadał o sobie już w wielu miejscach i robił to w sposób bardzo otwarty. Oprócz tego na co dzień pokazuje momenty ze swojego życia na Facebooku. A ja chciałem dowiedzieć się o nim czegoś, czego jeszcze nie wiedziałem. Czy mi się udało? Przekonaj się sam.
Linki do osób i firm wymienionych w tym
odcinku podcastu
- prezentacja Michała Sadowskiego na I Love Marketing
Prezent dla słuchaczy
Polecana książka
Podcast do czytania
Marek Jankowski: Cześć, Michał. Co ostatnio czytałeś?
Michał Sadowski: Siemanko. Czytałem biografię Elona Muska – książkę w miarę nową, bardzo inspirującą i zachęcającą do robienia wielkich rzeczy. Po jej lekturze wydawało mi się, że to, co robię, jest mało znaczące – powinienem wziąć się za loty na Marsa, budowę samochodu elektrycznego i ratowanie Ziemi przed zagładą. Mówię to bez ironii – to naprawdę bardzo inspirująca pozycja.
Czy myślisz, że gdyby Elon Musk mieszkał w Polsce, to byłby w stanie działać na taką samą skalę?
Tak. On mieszkał w RPA – nie urodził się w bogatej rodzinie, gdzie miałby na początku swojej biznesowej drogi tylko dwie rzeczy: pomysł i osiem milionów dolarów od taty. Po emigracji do Kanady pracował jako osoba czyszcząca wnętrza pieców hutniczych. To zajęcie, w którym ludzie średnio wytrzymywali po kilka dni – on pracował tak parę miesięcy z tego, co wiem. Pewnie trzeba wziąć jeszcze pod uwagę perspektywę biografa, ale Elon sam wyrwał od losu to, co teraz ma.
Ale też wyemigrował w pewnym momencie.
Tak, ale to było w innych czasach, kiedy zdalna budowa biznesu była bardzo trudna. Dziś jest na tyle wesoło, że biznes – szczególnie internetowy – możemy tworzyć, będąc w dowolnym miejscu na świecie i sprzedając swoje produkty wszędzie.
Biznes – szczególnie internetowy – możemy tworzyć z dowolnego miejsca na świecie
Przejdźmy do twojego biznesu. Ile można zarobić, myjąc auta pod cmentarzem?
W przeliczeniu na dzisiejsze – od pięciu do dziesięciu złotych dziennie.
Uch, to trochę słabo…
Nie, nie, panie, to były lata 90. – wtedy za te pieniądze można było kupić zegarek elektroniczny! Po dwóch dniach pracy mogłem sobie kupić taki zegarek z kalkulatorem, było to dla mnie wielkie wydarzenie.
Wtedy chodziło ci już po głowie, że chciałbyś mieć firmę, czy to przyszło później?
Nie, gdybym teraz twierdził, że od zawsze chciałem być przedsiębiorcą, byłoby to dorabianie sobie ideologii. Moi rodzice mieli firmę, zajmowali się produkcją odzieży dla dużych marek, więc jakieś tradycje przedsiębiorczości w mojej rodzinie były, ale ja równie dobrze mogłem iść do pracy na studiach. I poszedłem – pracowałem, tłumacząc grafiki z hiszpańskiego w firmie tworzącej gry komputerowe do nauki języka obcego dla dzieci.
Mój los mógł potoczyć się inaczej – mogłem wylądować w jakiejś korporacji i pewnie gdybym się lepiej uczył, to tak by się stało. Aplikowałem do kilku firm, ale miałem zbyt słabe oceny. Życie potoczyło się tak, że jestem tu.
Ja pamiętam, że zawsze chciałem być przedsiębiorcą, bo kręciły mnie wolność, brak szefa nad sobą i to, że tylko własne działanie wyznacza limit swoich osiągnięć.
Przez większość czasu nie wiedziałem, jak to jest mieć nad sobą szefa, więc trudno było mi powiedzieć, czy przedsiębiorczość jest czymś dla mnie. Na pewno zawsze byłem dobrym organizatorem – gdy byłem mały, tworzyłem kluby: karate, podróży, przygody… Co tydzień był nowy klub, do którego wciągałem kolegów, mieliśmy cele, statuty. Rodzice śmiali się, że gdybym żył w czasach komuny, byłbym idealnym komisarzem partyjnym i napędzałbym wszystko.
Od młodości przejawiałem cechy typowe dla przedsiębiorców, choćby myjąc auta na cmentarzu, później sprzedając prospekty samochodowe z koca przy ulicy. Ale nigdy nie myślałem o tym w kategoriach wolności – po prostu chciałem zarobić trochę kasy i kupić sobie jakieś rzeczy. Chęć bycia przedsiębiorcą jest u mnie powodowana dwiema kwestiami. Pierwszą, silniejszą, jest potrzeba docenienia przez otoczenie – zależy mi, by ludzie widzieli w Sadowskim kogoś znającego się na budowie biznesu internetowego – mówimy więc o byciu autorytetem w oczach osób interesujących się tworzeniem startupów i firm internetowych.
Drugą kwestią są sprawy materialne – kiedyś jeszcze mocniej mi one przyświecały. Gdy byłem bardzo mały, moja rodzina była dość bogata. Później nadeszły bardzo słabe lata i pamiętam, że czasem mama pożyczała pieniądze, żeby kupić mi zabawki – rodzice zawsze chcieli dać nam, co najlepsze, niezależnie od tego, czy sami mieli. Być może też chciałem się im pokazać z dobrej strony, samodzielnie organizując pieniądze.
Często się zastanawiam, dlaczego jedni zakładają firmy, a inni realizują się w ramach pracy u kogoś. Myślę, że te dwie ścieżki wcale nie są tak różne, jak nam się wydaje. Mam kolegów ze studiów czy szkoły średniej pracujących w firmach, w których są odpowiedzialni za pewne projekty lub całe duże działy – ich praca wcale mocno nie odbiega od tego, co robię ja. To też nie jest tak, że ja nie mam przełożonego – moimi szefami są akcjonariusze i rada nadzorcza. Pod wieloma względami mam więcej szefów niż ktoś pracujący w korporacji.
Moim zdaniem, bycie przedsiębiorczym niekoniecznie jest tożsame z zakładaniem firmy – można być superprzedsiębiorczym i pracować dla kogoś, wciąż się rozwijając i spełniając własne ambicje. Gdybym trafił do korporacji w stylu IBM, Siemensa, Intela czy Samsunga, to pewnie też znalazłbym tam wewnętrzne cele, które mógłbym realizować i które mogłyby dać mi dwie wspomniane na początku rzeczy – szacunek ludzi i stabilizację finansową.
Bycie przedsiębiorczym nie musi się wiązać z zakładaniem własnej działalności
Brand24 nie był twoją pierwszą inicjatywą informatyczną. Czy w jakiś sposób wykorzystałeś to, co robiłeś wcześniej, w swoim obecnym projekcie?
Technologicznie nie, bo Brand był zupełnie inny od wszystkiego, co wcześniej robiliśmy. Do tej pory zarabialiśmy jako wydawca internetowy – celem poprzedniej firmy była budowa jak najpopularniejszych stron, dzięki którym moglibyśmy zarabiać na reklamach. Obecny projekt zupełnie odszedł od tej – coraz trudniejszej – koncepcji. Brand stał się modelem subskrypcyjnym, klient opłaca abonament za dostęp do narzędzia – reklam w ogóle nie ma.
Powiedziałeś kiedyś na konferencji, że kiedy zaczynałeś tworzyć Branda, pukałeś przez szklany sufit do branży. Co to znaczy?
Jeździłem po konferencjach i obserwowałem ludzi, którzy są dla mnie autorytetami, wręcz idolami. Zapragnąłem być częścią tej społeczności, ziomkiem tych osób. Chciałem, żeby wiedzieli, kim jestem i czym się zajmuję. Na konferencji Rewolucja w komunikacji w Warszawie, w biurach Agory, obejrzeliśmy z kolegą prezentację Maćka Budzicha i stwierdziliśmy: „Kurde, jaki ten gość jest zajebisty, tak fajnie się tego słucha!”. Zamierzałem być częścią tych wydarzeń, prelegentem – wtedy to było totalnie oddalone.
Przez całą drogę powrotną z konferencji byłem zajarany tym, że udało mi się pogadać chwilę z Maćkiem po jego prelekcji – to było dla mnie porównywalne doświadczenie do zaczepienia aktora albo muzyka i porozmawiania z nim po koncercie. To było niesłychane. Dziś on sypia w łóżku moich córek, co pewnie brzmi abstrakcyjnie. Bardzo dobrze pamiętam te uczucia – byłem o dziesięć leveli pod tymi ludźmi, nie ogarniałem wielu rzeczy, które dopiero dziś zaczynam rozumieć. Otwartości, którą teraz promuję, w znacznym stopniu nauczyłem się właśnie od tych osób.
Co zrobiłeś, że dziś jesteś ich kumplem?
Zawdzięczam to ciężkiej pracy – budowaniu relacji, wnoszeniu wartości do ich życia, pewnie też zbieżności charakterów, dzięki której dobrze nam się spędza czas.
Nawiązywanie wartościowych relacji pomaga budować markę osobistą.
Ciekawi mnie pierwszy krok, jaki wykonałeś. Wiadomo, że jeśli zaczniesz dawać ludziom prezenty lub prawić komplementy, to oni wezmą cię za stalkera.
Rozdaliśmy wtedy parę bluz i T-shirtów, ale myślę, że nie tędy droga – sympatii tych ludzi nie kupi się koszulką. W naszym przypadku takim przełamywaczem lodów był teledysk Internety robię. Wcześniej nie mieliśmy jakichś świetnych relacji z Pawłem Tkaczykiem, Tomkiem Tomczykiem czy Maćkiem Budzichem. Może nie byliśmy już całkiem anonimowi, ale jednak napisaliśmy do nich trochę z ulicy, prosząc o udział w nagraniu. Przy okazji kręcenia klipu trochę się zżyliśmy, dzięki czemu te relacje się wzmocniły.
Na ILoveMarketing mówiłeś o swoich pierwszych działaniach sprzedażowych: 3000 wysłanych personalnych wiadomości, 1000 ludzi spróbowało używać narzędzia, z tego 40 osób je kupiło, czyli 1 osoba na 75. Kiedy indziej mówiłeś, że siedziałeś na LiveChacie, odpowiadałeś na telefony o trzeciej w nocy. Żona była w ciąży, ty nie miałeś kasy przez paręnaście miesięcy. Jak to się stało, że nawet pod naporem tej sytuacji nie stwierdziłeś, że to nie dla ciebie, i nie poszedłeś zatrudnić się np. w Nokii?
Znów dorabiałbym ideologię, opowiadając, że zawsze wierzyłem, a wewnętrzny głos podpowiadał mi: „Michał, rób dalej Branda, będzie dobrze”. W rzeczywistości w pewnym momencie byłem już tak przyciśnięty, że wziąłbym dowolną pracę, byle starczyło mi na spłatę rat kredytu hipotecznego. Ale to był też moment, w którym wszyscy znajomi zgromadzeni przez ostatnie lata budowy poprzedniego biznesu okazali się nie do końca tak dobrymi znajomymi, jak się kiedyś wydawało. Nie było dla nas pracy, nawet przez moment proponowaliśmy oddanie całego działającego już Branda za darmo, żeby tylko ktoś dał nam pensję i żebyśmy mogli rozwijać dla kogoś ten projekt – też nie chcieli. Brutalna prawda jest taka, że nie miałem żadnych alternatyw, dlatego doprowadziliśmy projekt do końca.
Oczywiście, to nie jest tak, że nie wierzyłem w powodzenie Branda, po prostu w pewnym momencie byłem już tak przyciśnięty, że bez względu na wiarę potrzebowałem kasy – miałem długi u rodziny i wspólników. Wyciągnąłem z tego taką refleksję, że jednak cierpliwość i determinacja w życiu przedsiębiorcy bardzo się przydają – od tamtej pory mam tę determinację, choć teraz jest ona łatwa do utrzymania, bo Brand od pierwszych miesięcy się sprzedaje. Nie mieliśmy jeszcze kryzysu – od pięciu–sześciu lat rośniemy nieprzerwanie. To może być lekcja dla innych, może ktoś jest w podobnej sytuacji i go przycisnęło.
Teraz bardziej polecam ludziom model płynnego przejścia na budowę startupu. Mój znajomy, Szymon Szymański, założył firmę Metricso oferującą fajne narzędzia analityczne. On pracował wcześniej w dużych agencjach, był guru branży reklamowej i interaktywnej. Z etatu płynnie przeszedł do pracy we własnej firmie, najpierw rozwijając ją po godzinach, a później, gdy pojawiły się pieniądze, poświęcając się w całości własnemu biznesowi. To znacznie bezpieczniejsze, tym bardziej w przypadku Szymona, który ma dwójkę dzieci. U mnie odbyło się to na wariackich papierach, nie było to najmądrzejsze i nie polecam takiego sposobu.
Nagłe rzucenie etatu i rozpoczęcie budowy własnej firmy nie jest najmądrzejsze
Na Facebooku obserwuje cię ponad 25 tys. osób. To coś pomiędzy liczbą mieszkańców Białogardu a Wągrowca. Brand ma 28,5 tys. fanów w dniu, gdy to nagrywamy. Czy masz poczucie, że twoja marka osobista i treści wrzucane przez ciebie na Facebooka wpływają na wizerunek firmy?
Oczywiście. Mój personalny profil stał się dużo większym promotorem marki i narzędziem do komunikacji niż nasz fanpage. To też stało się trochę przypadkiem, ze względów technologicznych – Facebook w pewnym momencie przyciął zasięgi na fanpage’ach i zaczął promować wpisy z profilów personalnych. U nas budowa tego profilu bardzo dobrze się sprawdziła, bo teraz mogę dawać kopa newsom związanym z tym, czym się zajmuję, ale to nie było robione z premedytacją – dopiero teraz, gdy po latach robię prezentacje o budowaniu marketingu w firmie lub promowaniu startupów, zdaję sobie sprawę z tego, co mi kiedyś przez przypadek wyszło.
Nie wiedziałem, czym jest motyw elitarności, który udało nam się przez przypadek ograć w wersji beta, sprawiając, że nie była ona dostępna dla każdego – jak coś jest niedostępne dla każdego, to nagle wszyscy tego chcą. Oczywiście nie wszystkie rzeczy, które robiliśmy, były dobre – jak zaczynaliśmy promowanie Branda, wysyłaliśmy prasówki. Tworząc je, kopiowaliśmy prasówki innych firm i podmienialiśmy niektóre słowa i cytaty na nasze – po wysłaniu nikt tego nie czytał, nie była to najbardziej udana forma komunikacji. W międzyczasie wypuściliśmy też garść filmików, których pewnie nikt do dzisiaj nie widział, jakoś specjalnie się nie rozeszły. Nie mamy patentu na dobre pomysły.
Gdy podajemy jakieś fajne przykłady z rynku, to wy pojawiacie się za każdym razem.
Może to dlatego, że jesteśmy bardzo otwarci w kwestii zdradzania danych potwierdzających naszą historię. Do niedawna sporo firm chwaliło się w sposób trudny do zweryfikowania, np. „super, nowy rekord, urośliśmy w zeszłym roku o 352%”. Ale nikt nie wie, o jaką liczbę dokładnie chodzi. My staramy się podawać dane transparentnie, publikując przychody i wartości bezwzględne, nie tylko procentowe.
Często piszemy o takich rzeczach jak konwersje, podając konkretne liczby: ile kontaktów musimy wygenerować, żeby zamienić to na konkretną liczbę kont testowych i konwersji na koniec lejka. Często zdradzamy, które marki kupują u nas konto – nie piszemy, że „właśnie ktoś naprawdę superduży ze Stanów Zjednoczonych”, tylko mówimy kto. Staramy się też wzbogacić to informacją, która może to potwierdzić – linkiem do strony nowego partnera, na której jest nasz logotyp lub gdzie powołują się na nas. Staramy się działać w sposób wiarygodny.
Trzeba chwalić się rzeczami łatwymi do zweryfikowania
Myślę też, że łatwiej z nami sympatyzować, ponieważ staramy się zachować pokorę przy tych mniejszych lub większych sukcesikach. Często miksujemy dobre newsy z informacją pokazującą, że znamy swoje miejsce w szeregu i jesteśmy świadomi, że to nie jest jeszcze największy biznes na świecie. Przez wiele lat powtarzałem, że bardzo się cieszymy z tego, co już udało się zbudować, ale pan Heniek, który zakłada hurtownię dywanów pod Białołęką, po trzech miesiącach ma pewnie większe obroty niż my, tylko nie nazywa się startupem i nie zgłasza się do konkursów po nagrody.
Przykłady was uwiarygadniają, sprawiają, że to, co mówicie, lepiej trafia do odbiorców, bo to są łatwe do zweryfikowania konkrety.
To są informacje, które często wnoszą też wartość do życia obserwujących nas ludzi. Nienawidzę chwalić się dla samego chwalenia. Czasami publikuję oczywiście statusy w stylu „rekordowy miesiąc, juhu, party!”. Wczoraj pochwaliłem się tym, że urosła nam ilość ludzi przebijających się przez nasz proces rejestracji, onboardingu i docierających do samego produktu, narzędzia – konwersja wzrosła o ponad 20%. Napisałem dokładnie, co zrobiliśmy: to uprościliśmy, tutaj usunęliśmy dodatkowe dystrakcje.
Podajemy mnóstwo szczegółów, które firmy mogą wręcz 1:1 wdrożyć u siebie na drugi dzień i wygenerować podobną wartość. Dzielimy się wiedzą, know-how i poradami, jak ten biznes realizować. Chciałbym kiedyś, jak Brand osiągnie już naprawdę wielki sukces i będzie miał 10 000–20 000 klientów z całego świata, spisać całą tę drogę, wszystkie optymalizacje, porady i moje statusy z Facebooka zgromadzić w jednym miejscu i stworzyć podręcznik. To taka moja ambicja, by wartością było nie tylko to, że w Polsce jest fajna, dobrze zarabiająca i szczęśliwa firma, tylko żeby to była inspiracja dla innych, którzy będą mogli zrobić to też u siebie.
Z jednej strony szanuję to, że jesteście otwarci – to jest super. Z drugiej strony pamiętam twój wpis, jak się lekko wkurzyłeś na konkurencję za to, że mocno zainspirowała się waszą stroną.
Tak, to brzmi jak ja [śmiech]. Kiedyś słabo znosiłem spinki z konkurencją. Teraz już jest lepiej, trochę mi przeszło, ale w pierwszych latach traktowałem to zbyt ambicjonalnie – za każdym razem, gdy coś takiego się działo, czułem się, jakby ktoś napluł mojemu dziecku w twarz, i otwierał mi się scyzoryk w kieszeni. Widzimy, że konkurencja bardzo często inspiruje się tym, co my robimy, ale lepiej tak, niż gdyby to działało w drugą stronę.
Trzeba też pamiętać, że diabeł tkwi w szczegółach. Po tym, jak nagraliśmy jeden z naszych najbardziej udanych klipów, czyli powitanie Ikea jako nowego klienta, nasi konkurenci zaczęli nagrywać filmiki z firmami z podobnego sektora i w podobnym klimacie – też były to śmieszne powitania klientów. Nikt tych filmów nigdy nie obejrzał albo obejrzała je tylko bardzo mała grupka ludzi. Sposób prowadzenia firmy nie wynika tylko z uniwersalnie dobrych lub złych pomysłów – o sukcesie każdego pomysłu decyduje jego egzekucja. Jeśli wdrażają go ci sami ludzie, którzy go wymyślili i w niego wierzą, wynik jest często lepszy niż w przypadku firm, które tylko kopiują.
Większe szanse powodzenia ma pomysł wdrożony przez ludzi, którzy na niego wpadli
Istnieją jednak firmy, które zajebiście kopiują innych i w ten sposób budują cały swój model biznesowy. Czasami robią to wręcz znacznie lepiej niż oryginał – wystarczy spojrzeć na produkcje niemieckich przedsiębiorców internetowych, którzy odpalają europejskie wersje Ubera czy Postmates. Ale myślę, że są to wyjątki i dużo trudniej być innowacyjnym i dbać o szczegóły, kopiując cudzy pomysł.
A czy wpadanie na pomysły jest czymś, co macie usystematyzowane, uporządkowane?
Totalnie nie. Mamy struktury zachęcające do inicjatyw oraz spotkania w formie burzy mózgów, na których często wymyślamy nowe rzeczy technologiczne, ale nie pamiętam, byśmy wpadli na jakiś superpomysł podczas spotkania zaplanowanego w kontekście marketingu. Jeśli takie pomysły padają na meetingach, to najczęściej spotkania dotyczą czegoś zupełnie innego, a sam pomysł pojawia się przy okazji. Albo wpada komuś do głowy pod prysznicem lub podczas oglądania filmików na YouTubie. Na rzeczy viralowe czy tematy okołomarketingowe znacznie łatwiej wpadać spontanicznie – są wtedy dużo lepsze, niż gdy wiemy, że musimy przygotować coś śmiesznego, gadamy i myślimy nad tym, żeby produkt był zabawny. To najczęściej nie wychodzi.
Przeanalizowałem jeden tydzień na twoim prywatnym facebookowym profilu…
Współczuję [śmiech].
Nie, to było bardzo pouczające doświadczenie! Zauważyłem, że w tym tygodniu miałeś średnio cztery posty dziennie…
O kurczę, mam nadzieję, że moi akcjonariusze tego nie słyszą [śmiech].
…i przeciętnie jeden z nich w jakikolwiek sposób zahaczał o Brand, pozostałych 75% było twoich, personalnych. Mając świadomość, że twój prywatny profil wpływa na wizerunek firmy, masz jakąś autocenzurę? Czegoś nie wrzucisz, a coś wrzucisz chętniej?
Polityka jest tematem, którego wolę się nie dotykać ze względu na firmę, chociaż przyjdzie pewnie moment, że nie można będzie siedzieć cicho bez względu na to, czy to uderzy w firmę, czy nie. Ale ogólnie nie ma takich tematów – firma odzwierciedla nasz charakter i to, jak podchodzimy do różnych spraw. Rozumiemy, że część klientów nie jest z naszej bajki albo my nie jesteśmy z ich – to nie jest nic złego. Jesteśmy różni i staramy się pracować z klientami, którym podoba się nie tylko nasz produkt, ale też model pracy i wartości.
To wszystko brzmi wzniośle, ale tu chodzi o taki luz, o którym przez wiele lat myślałem, że jest niedopuszczalny w działalności firmy analitycznej mającej dostarczać rzetelne dane, a nie śmieszkować. A tu się okazuje, że klip, w którym jeden z moich współpracowników okłada krzesłem drugiego, kiedy ja opowiadam o tym, co robi firma, okazuje się bardzo skuteczny i dobrze odbierany.
Trochę tak to działa – my produkujemy treści zbieżne z tym, kim jesteśmy i jaka jest nasza filozofia. Z dziesięciu osób oglądających nasze treści sześć powie „eee…”, jedna: „idioci, nie chcę mieć z nimi nic wspólnego”, a dwie czy trzy powiedzą „zajebista ekipa, chcę z nimi pracować i kibicuję im do końca świata”. Na tych ostatnich zależy nam najbardziej. To trochę polaryzuje naszą grupę docelową, ale wychodzimy z założenia, że lepiej mieć turbo fanów przy trochę mniejszej liczbie turbo wrogów, niż być totalnie bezpłciowym.
Lepiej mieć fanów i wrogów niż być totalnie bezpłciowym
Za granicą też tak polaryzujecie?
Staramy się. To jest trudniejsze, bo nie jeździmy tam na konferencje i nie mamy takich relacji personalnych, że przybijamy piątkę. Choć z niektórymi też udaje się to zrobić, bo albo przyjeżdżają do Polski, albo my od czasu do czasu pojawiamy się u nich.
W tej chwili mocno poprawiliśmy to nowym klipem, który wyświetla się klientom po zakupie konta – personalizujemy komunikację, puszczając śmieszne wideo. Jego zadaniem jest zbudowanie nieformalnych relacji, więzi. Nie chcemy być tylko bezduszną firmą gdzieś w Europie, w Polsce – zależy nam, by patrzyli na nas jako na ludzi, a nie markę czy logotyp.
Gdy patrzyłem na twój prywatny profil, nasunął mi się jeszcze jeden wniosek – sprawiasz wrażenie, że bycie prezesem Branda jest najlepszą robotą na świecie.
[śmiech]. Bo jest!
Tutaj jesteś na meczu Liverpoolu, tutaj śmigasz sobie na desce, tutaj na basenie [śmiech]…
Właśnie to jest problem – akcjonariusze też widzą mój profil na Facebooku i myślą „Sadowski, ty pracujesz choć trochę w przerwach pomiędzy surfingiem a wycieczkami?”. To jest tak, że ja nienawidzę nudy – staram się każdą chwilę wykorzystać, żeby coś porobić, gdzieś pojeździć. Wbrew pozorom mamy dużo czasu, którego nie wykorzystujemy. Ja bardzo rzadko używam argumentu „nie mam czasu”. Jeśli tak mówię, to z uprzejmości, a prawda jest taka, że coś nie jest dla mnie wystarczająco ważne, żebym znalazł na to czas.
Wbrew pozorom mamy dużo czasu, którego nie wykorzystujemy
W każdy weekend i wieczorami lubię sobie gdzieś podjechać, nagrać coś dronem, łapać zachody słońca. Wcale nie potrzeba na to tak dużo czasu – nadal spędzam kilkanaście godzin dziennie przy Brandzie, jedno drugiego nie wyklucza. Poza tym ta praca też daje duże możliwości połączenia z pasjami takimi jak podróże, bo pierwszy, drugi czy trzeci raz byłem w Stanach wyłącznie dzięki obowiązkom firmowym, a przy okazji oczywiście w weekend trochę zwiedzałem.
Na Facebooku rzeczywiście wygląda to jak wieczna impreza, ale gdyby ktoś spędził ze mną ostatnich pięć dni, to takie życie raczej nie do końca by mu się podobało. W piątek byłem w Warszawie, gdzie mieliśmy kilka ważnych spotkań z partnerami biznesowymi, potem wróciłem do Wrocławia na wieczór kawalerski naszego grafika, w sobotę rano jechałem do Poznania na prelekcję na Blog Conference Poznań, po południu z Poznania jazda do Warszawy na galę KSW, potem skończyliśmy na dachu nowej willi Rafała Agnieszczaka – znanego przedsiębiorcy, który jest dla mnie mentorem. W pewnym momencie uznaliśmy ze znajomymi, że skoro jest już jasno, to nie ma sensu nocować w Warszawie, więc wsiadłem do auta i pojechałem do Brzegu, gdzie zostawiłem rodzinkę u rodziców. W niedzielę byłem w Brzegu, wieczorem przyjechałem do Wrocławia, w poniedziałek miałem galę Brief najbardziej kreatywnych, więc pojechałem z powrotem do Poznania i wróciłem do Wrocławia.
We wtorek miałem prelekcję na konferencji Sektor 3.0, więc znów jechałem do Warszawy i z powrotem, a w środę znowu do Warszawy i z powrotem, bo miałem kilka spotkań z prawnikami. Jakbyście zobaczyli, jak wygląda w środku mój samochód, gdy żyję w nim przez pięć dni, to tam jest rzeźnia. Czekam, aż się myszy zalęgną. Ale to było pięć nietypowych dni – większość czasu nadal spędzam w biurze, siedzę przy kompie, pracuję nad produktem, komunikacją z klientami itd.
Ale to jest niesamowite, że u ciebie na fejsie tego nie widać.
Niesamowite, że nie widać tej pracy [śmiech]!
Tak! Niesamowite jest to, że jak się patrzy na twojego fejsa, to on jest dynamiczny, ciągle jesteś w ruchu, cały czas łapiesz jakieś fajne momenty, cieszysz się życiem. To nie jest taka orka jak to, o czym mówisz, chociaż tam też elementy imprezowe były.
Przedstawiłem tę orkę jako coś strasznego, ale wcale tak nie jest – ja uwielbiam siedzieć przy kompie, analizować dane o konwersji użytkowników na naszej stronie, myśleć nad optymalizacjami. Gdyby ludzie pomyśleli, że tak wygląda praca przedsiębiorcy, być może dwa razy by się zastanowili, ale ja cenię i jedną, i drugą część. Lubię ciężką pracę, która niewątpliwie jest obowiązkową rzeczą w budowie własnego biznesu i w ogóle, jeśli chce się być ponadprzeciętnym w czymkolwiek. Ale lubię też pokazywać te szczęśliwe chwile, kiedy pozyskujemy tysięcznego czy dwutysięcznego klienta, lub z personalnego życia, gdy spędzam czas z żoną czy córkami albo jak uda się fajnie złapać jakiś zachód słońca…
Nie rozumiem rozdzielania firmy i życia prywatnego, chyba że nie lubi się swojej pracy. Jeśli się ją lubi, staje się ona naszą pasją i częścią życia prywatnego. Jest powiedzenie, że jeśli zdobędziesz posadę związaną ze swoją pasją, to w życiu nie przepracujesz ani jednego dnia. I taka jest prawda – myślę, że żyjemy dziś w czasach, w których można robić to, co się lubi, a przy okazji na tym zarabiać, sprzedając to przez Internet, tworząc coś. Na Facebooku wygląda to dość kolorowo, w rzeczywistości może jest mniej wesołe i inspirujące, ale to nie znaczy, że mniej fajne.
Zdobądź pracę związaną ze swoją pasją, a nie przepracujesz ani jednego dnia
Tylu ludzi obserwuje cię w Internecie, że można powiedzieć, że jesteś influencerem – gdy coś pokażesz, ludziom się to spodoba.
Pewnie w jakiejś mocnej niszy – tak. Warto pamiętać, że wielu ludzi ma więcej śledzących osób czy większe zaangażowanie na Facebooku niż ja. Nie mam się co równać do youtuberów – to są ludzie, którzy mają dużo większe zasięgi niż moje.
Ale wśród startupowców i przedsiębiorców z całą pewnością masz duży zasięg. Pewnie wiele osób chciałoby, żebyś podzielił się ze światem tym, co oni robią – i tak się dzieje. Widziałem, że pokazujesz startupy, które robią fajne rzeczy, oraz akcje charytatywne, które warto wesprzeć. W jaki sposób selekcjonujesz tematy? Bo domyślam się, że masz wiele takich próśb.
Smutna rzeczywistość jest taka, że nie selekcjonuję. Wrzucam praktycznie wszystko, co ludzie mi podeślą. Pewnie nie powinienem tu tego mówić, ale jeśli ludzie robią to w sposób kulturalny, a nie w stylu „Sadek, weź zamieść tu moje ogłoszenie, bo sprzedaję Opla”, to raczej publikuję. Chociaż dostałem też parę takich próśb, żebym wrzucił ogłoszenie o sprzedaży skutera, motorynki itd.
Jeśli ktoś ma projekt wnoszący wartość do życia ludzi, którzy mnie śledzą, to dla mnie to jest plus, że mogę podzielić się z nimi tym projektem, bo ja też lepiej wyglądam w oczach ludzi, gdy śledzenie mojego profilu wnosi wartość do ich życia. Gorzej, jeśli ktoś podrzuca mi portal społecznościowy dla psów i kotów – to może być równoznaczne z motorynką czy Oplem, którego ktoś chce sprzedać. Niby też jest to startup, ale chyba nie do końca daje wartość.
Ogromna większość ludzi wysyła mi treści bez konkretnej prośby – opisują w dziesięciu akapitach historię swojego życia i stworzenia startupu, a po całym tym tekście często zapominają o cokolwiek poprosić. A ja jestem najbardziej skuteczny w bardzo konkretnych pytaniach. Jeśli ktoś napisze: „Tutaj jest opis naszego startupu – czy możesz coś poradzić, jak go dalej rozwijać?”, to jest to bardzo ogólne i trudno mi wskazać jakiś dobry trop. Specjalizuję się w ocenianiu egzekucji – mogę doradzić, że może dobrze by było przebudować formularz rejestracji, żeby podnieść ilość osób, które się zarejestrują, itd.
Co do rzeczy charytatywnych – to też jest trudne do rozwiązania. Jak mam wybrać, które treści wrzucam, a których nie? Czy jedno dziecko chore na straszną chorobę zasługuje na moje udostępnienie, a inne nie? I tu się pojawia drugi problem – skoro wrzucam wszystkich, to to się szybko rozmywa, ludzie przyzwyczajają się, że wrzucam apele o pomoc, i nie robią już one na nich wrażenia.
Jak jest akcja, która naprawdę mnie poruszy – choć dostaję takie linki, że w zasadzie każdy powinien mnie poruszyć – staram się to spersonalizować, sprawić, że efekt publikacji czegoś będzie lepszy, choć udaje mi się to z różnym skutkiem. W każdym razie kiedy jakaś zbiórka charytatywna jest realizowana w ramach platformy, którą można zweryfikować – to też jest dla mnie bardzo ważne, nie wrzucam, jeśli ktoś podaje link do lewej strony albo prywatny numer konta, a całość nie wygląda zbyt wiarygodnie – to staram się wszystko publikować. Trudno mi się odnaleźć w roli osoby decydującej o tym, kogo promować, a kogo nie.
Nie jestem też najlepszą osobą do zamieszczania takich wpisów, bo nie generuję zasięgu. Docieram do startupowców, ale o sukcesie decydują brutalne liczby, więc Robert Lewandowski czy Ewa Chodakowska mają większe pole do popisu niż taki skromny Sadek.
Pamiętam, że ktoś ci zarzucał pozowanie na skromnego.
Często spotykam się z takimi zarzutami. Nie wiem, z czego wynikają. Jeżdżę Volkswagenem Passatem, jestem jednym z najgorzej ubranych ludzi w naszym biurze. To nie jest element gry, jest we mnie jakaś skromność. Ale czasami trudno jest znaleźć różnicę między kimś, kto mówi „jesteśmy zajebiści, kolejny rekord, Brand jest najlepszy na świecie”, a kimś po prostu szczęśliwym, że udało się zrealizować cel, i cieszącym się z tego słowami „zobaczcie, udało się zrealizować cel, całe biuro tańczy!”.
Granica między nieprzyjemnym chwalipiętą a człowiekiem, który cieszy się z tego, że coś mu wyszło, jest cienka. Gdy oglądamy piłkarzy, którzy w finale odbierają puchar, na ich twarzach malują się takie emocje, że aż się rodzi sympatia. Co innego, gdy piłkarz wysiada z Lamborghini, mówi, że jest najlepszy, i klękajcie narody. W oczach niektórych ludzi zawsze będziemy nieskromni lub będą myśleli, że nasza skromność jest udawana, ale nie jest.
Gdybyś zaparkował swojego Passata pod cmentarzem i jakiś chłopak by ci go umył, ty byś wrócił, a on spojrzałby na ciebie, poznał cię i spytał: „Panie Michale, co ja mam zrobić, żeby być taki jak pan i zrobić taką fajną firmę?” – co byś odpowiedział?
Że jest na dobrej drodze, idzie sprawdzonym szlakiem mycia aut pod cmentarzami [śmiech]. Jest masa startupowców, którzy bardzo dosłownie wezmą tę poradę [śmiech]. Gdy widzę dzieciaki – nie tych czterdziestoletnich żuli – myjące szyby na skrzyżowaniach, myślę, że jest większe prawdopodobieństwo spotkania wśród nich kogoś, kto osiągnie coś wielkiego, niż pośród dzieci „z dobrych domów”. Z całym szacunkiem dla tych dzieci – one zazwyczaj też mają swoje problemy, potrafią je pokonać i dojść do czegoś. Często w dobrych domach spotykają się z jeszcze większą presją, bo żyją od maleńkości w cieniu rodziców, którzy coś osiągnęli.
Co do porad, które mogę dać przedsiębiorcom – powinni wyciągać wnioski z historii ludzi, którym się udało, ale ja jestem jeszcze za wczesnym przypadkiem, żeby być jakimś wzorem. Lubię mówić, że jeśli już na kimś się wzorować, to na najlepszych. Uczyć się od Federera, Michaela Jordana, Elona Muska czy Steve’a Jobsa.
Uczcie się od Federera, Michaela Jordana, Elona Muska i Steve’a Jobsa
Trzeba być cierpliwym i zdeterminowanym, bo z perspektywy lat widzę, że jeśli nie jesteśmy turbogłupi, to dojście do czegoś jest kwestią czasu i odpowiednio włożonej pracy. Ja nie mam jakichś specjalnych uzdolnień, nigdy nie byłem wybitny w żadnej dziedzinie. Moją jedyną specjalną cechą jest determinacja, potrafię się sam zmotywować do czegoś, prędko zdemotywować, gdy coś idzie nie tak, ale też szybko nakręcić – to jest taka moja moc i tę moc trzeba kultywować w nas samych.
Dzięki wielkie!
Bardzo dziękuję.