Skalowanie usług jako droga do wolności finansowej
i pracy w zgodzie z własnymi wartościami
Nie ma chyba przedsiębiorcy, któremu nie marzy się wolność finansowa. Taki błogi święty spokój i świadomość, że firma radzi sobie nawet wtedy, kiedy my nie poświęcamy jej zbyt wiele czasu i uwagi.
Skalowanie biznesu to kolejny krok w rozwoju dobrze prosperującej firmy. Chodzi o to, żeby w końcu móc pracować mniej i jednocześnie zarabiać więcej. Mówiąc inaczej: zacząć spijać piankę, którą tak gorliwie wyrabialiśmy przez wiele lat pracy na swoim.
Czy jednak skalowanie biznesu opartego na usługach jest możliwe? Teoretycznie przecież żeby zarabiać więcej na usłudze, którą wykonuje się samemu, trzeba albo zwiększyć ilość przepracowywanych godzin, albo… się sklonować.
Na szczęście istnieje jeszcze trzeci sposób. Wypróbował go mój gość, który skaluje swoje usługi, nie naginając przy tym praw fizyki. Kiedyś pracowała tyle, że mogła spać tylko dwie godziny na dobę. Dziś jej biznes praktycznie kręci się sam. Jak osiągnąć taki sukces, opowie utytułowana fotografka i właścicielka marki Lemon & Pearl Design Monika Serek.
Naszą rozmowę nagraliśmy podczas Konferencji Małej Wielkiej Firmy, która odbyła się 29 lutego 2020 roku w Warszawie.
Linki do osób i firm wymienionych w tym
odcinku podcastu
- Strona Monika Serek Photography
- Sklep internetowy Lemon & Pearl Design
- Film Parasite – wideorecenzja Tomasza Raczka
Prezent dla słuchaczy
Polecana książka
3 rzeczy do zrobienia po wysłuchaniu tego podcastu
- Po prostu działaj. W biznesie nie można wprawdzie ciągle skakać z kwiatka na kwiatek, ale jeśli czujesz, że jakiś twój pomysł ma potencjał, sprawdź go. Kiedy testujesz nowe rozwiązania, masz szansę podnieść swoją firmę na wyższy poziom i zawsze być kilka kroków przed konkurencją.
- Staraj się nie spuszczać z oka wyznaczonego celu. Jeżeli chcesz uniezależnić swój biznes od siebie, w pewnym momencie musisz się na tym mocniej skupić. Może się to wiązać z koniecznością rezygnowania z niektórych zleceń. Zamiast żałować, że właśnie odmówiłeś klientowi i nie zarobisz na zleceniu, myśl o tym, że pracujesz nad tym, żeby w przyszłości zarobić jeszcze więcej.
- Decydując się na skalowanie usług, warto pozostawać w obszarze, w którym masz już wyrobioną markę. Dobry masażysta mógłby na przykład otworzyć sklep ze sprzętem i kosmetykami do masażu, a dietetyk stworzyć kurs online na temat zdrowego żywienia. Dzięki temu będą bardziej wiarygodni, a praca nadal będzie sprawiać im przyjemność.
Podcast w wersji wideo
Tych odcinków też warto posłuchać
Podcast do czytania
Marek Jankowski: Jesteś fotografem, czyli sprzedajesz swój czas za pieniądze. Przyszedł jednak taki moment w twoim życiu, kiedy postanowiłaś zrobić też coś poza tym. Otworzyłaś sklep z akcesoriami dla fotografów, bo robisz sesje noworodkowe i sesje kobiet w ciąży, a takie zdjęcia wymagają odpowiedniej scenerii. Po co ci to było? Robienie zdjęć przestało ci wystarczać, nie spełniałaś się artystycznie? A może chciałaś zostać handlarą internetową? [śmiech]
Monika Serek: Nie [śmiech], ale fajnie to brzmi! Robienie zdjęć mi wystarczało. Zresztą, nawet podczas naszej rozmowy dwa lata temu mówiłam o tym, że pracy mam tak dużo, że na nic innego nie starcza mi czasu!
Muszę jednak wrócić do początków. Firmę fotograficzną założyłam w 2010 roku. Nie było mnie wtedy na nic stać. Byłam wówczas wykładowcą na uczelni, a pierwszy aparat kupił mi mój mąż, któremu jestem za to bardzo wdzięczna, bo od tego się wszystko zaczęło.
Nie miałam żadnych akcesoriów do sesji, a zdjęcia, które wykonuję, wymagają ogromnej ilości takich dodatków. Wychowywałam się jednak w latach 80., a mój tato wpajał mi, że jak się czegoś nie ma, to trzeba sobie to stworzyć – i tak też robiłam. Chodziłam po second handach i giełdach staroci, kupując wszystko, co mogłam przerobić na swój użytek.
Po dwóch latach zaczęłam dostawać na Facebooku pierwsze wiadomości od mojej konkurencji z Polski. Ludzie chcieli wiedzieć, gdzie zaopatruję się w takie wyjątkowe dodatki. Odpowiadałam, że tworzę je sama, więc zaczęły pojawiać się propozycje, żebym za opłatą robiła je dla innych na zlecenie.
Ze względu na fakt, że moim pierwszym talentem w teście Gallupa jest strateg, szybko dostrzegłam w tym pewne możliwości.
Otworzyłam drugi fanpage, Monika Serek Design, na którym prezentowałam małe kolekcje mojego autorstwa. To był taki dodatek do mojego biznesu. Lubię projektować, szyć i szydełkować, więc sprawiało mi to przyjemność. Kiedy rodzina szła spać, ja sobie do tego siadałam, mogłam złapać oddech i myśleć o swoim biznesie.
A kiedy spałaś?
Nie spałam. [śmiech]
Jest to jakieś rozwiązanie.
To taka dobra rada: jak chcesz mieć biznes, to nie śpij, tylko pracuj. Później się to ewentualnie…
…skończy w szpitalu.
To też! [śmiech] Ale przy tym jest większa szansa, że jakoś się to ogarnie i coś z tego wyjdzie.
W 2013 roku napisała do mnie najlepsza światowa fotografka, Kelly Brown, która też chciała wiedzieć, gdzie kupuję te dodatki, bo bardzo jej się podobały.
Gdy dowiedziała się, że tworzę je sama po godzinach, zaproponowała mi współpracę i zasugerowała, że mogłabym otworzyć firmę zagraniczną, żeby dostęp do moich produktów był wygodniejszy. Zresztą, odbiór takiej amerykańsko brzmiącej firmy jest dużo lepszy.
Wiesz, ja jestem trochę jak król Julian z Madagaskaru, który często powtarza: „róbmy, zanim dojdzie do nas, że to bez sensu”, więc mimo pewnych obaw mojego męża postanowiłam w to wejść. W ten sposób otworzyliśmy sklep Lemon & Pearl Design.
Sklep internetowy to dobre rozwiązanie dla przedsiębiorcy, który nie chce dzielić się z innymi odpowiedzialnością za świadczone usługi
Wrócę jeszcze do tego skalowania usług. Rzeczywiście był taki moment w moim życiu, że pomyślałam sobie, że powinnam może zatrudnić innych artystów, którzy będą pracować pod moją marką – trochę jak fryzjerka, która ma swój salon i zatrudnia w nim ludzi.
Takie rozwiązanie było jednak bardzo niespójne ze mną. Myślałam o tym, bo czułam taką presje otoczenia, które wmawiało mi, że dobra firma musi mieć pracowników i dużo zleceń, a ja powinnam być w niej tylko szefem.
Zastanowiłam się więc, jakie są moje najważniejsze wartości w życiu. Pierwsza to niezależność, a druga wolność, czyli możliwość rezygnacji z robienia tego, czego absolutnie nie chcę robić. Wybrałam wolność.
Sklep okazał się idealnym wyjściem, taką furtką. Z jednej strony mogłam nadal być fotografem i zostawić sobie odpowiedzialność za jakość moich zdjęć, a z drugiej strony mogę wypłynąć na szersze wody.
Założenie sklepu technicznie nie jest dużym problemem. Koleżanki po fachu i najlepsza fotografka pytały cię o te dodatki, ale to chyba nie jest aż taka skala, żeby ten handel się kręcił. Można sprzedać parę opasek, ale szału nie ma. Tymczasem ten sklep już po dwóch latach stał się twoim głównym źródłem przychodów. Jak ty tego dokonałaś, robiąc jednocześnie zdjęcia? Jak przyciągnęłaś klientów do swojego sklepu internetowego?
W roku 2013 nie było Instagrama ani influencerów, ale ja jako fotograf wiedziałam, że obraz sprzedaje produkt.
Skontaktowałam się z 10 najbardziej znanymi fotografami na świecie. Napisałam, kim jestem i czym się zajmuję. Wspomniałam, że współpracuję z Kelly Brown, bo to nadawało mi autentyczności i sprawiało, że ludzie mogli mi od razu zaufać. Do wiadomości dołączałam zdjęcia Kelly, bo co jakiś czas wysyłaliśmy jej paczkę za darmo, żeby mogła obfotografować nasze produkty. Na koniec pytałam, czy dana osoba też byłaby zainteresowana taką formą współpracy.
Gwarantowałam dostęp do najnowszych kolekcji, dzięki którym fotograf mógł wyróżnić się na rynku. Ja z kolei oczekiwałam, że fotograf podzieli się z nami i swoją społecznością zdjęciami z wykorzystaniem naszych produktów.
I wiesz co? Na 10 wysłanych wiadomości 8 odpowiedzi zwrotnych było na tak!
Czyli influencer marketing?
Dokładnie!
Dla nas to było istne szaleństwo, bo w ciągu dwóch tygodni musieliśmy znaleźć kogoś do obsługi sklepu, powielania moich projektów, szycia, szydełkowania, przygotowywania paczek… Nagle z firmy jednoosobowej zrobiła nam się firma zatrudniająca 3 pracowników na stałe i 2 w ramach outsourcingu.
Dzięki temu, że oferowaliśmy coś, czego jeszcze nikt nie miał, nie mogliśmy narzekać na brak klientów. W tamtym czasie niewielu było dostawców oferujących naprawdę fajne produkty. U nas wszystko było hand-made i produkowane w Polsce, więc byliśmy bardzo atrakcyjni na amerykańskim rynku, w który głównie celowaliśmy.
Poza tym fotografowie noworodkowi działali zwykle tak, że w jednym sklepie kupowali opaskę, w innym czapkę, a w jeszcze innym kocyk. To wszystko wymagało czasu, a my proponowaliśmy kompletne 25-elementowe zestawy za 290 dolarów.
Ja jako fotograf umiałam to zaprojektować i dobrać kolory tak, żeby się pięknie przenikały. Wisienką na torcie były zdjęcia z możliwościami stylizacyjnymi, które regularnie publikowałam na Facebooku. Kupiłam sobie specjalną lalkę, takie sztuczne dziecko, na której prezentowałam sposoby, w jakie można wykorzystać nasze produkty. Fotografowie pisali do mnie, że dzięki temu, że u mnie mają wszystko, nie muszą tracić czasu na przygotowywanie poszczególnych kompozycji.
Czyli, jeśli dobrze rozumiem, tych 10 fotografów dostawało twoje produkty za darmo, a pozostali kupowali?
Tak jest. Poza tym, ci wybrani przeze mnie fotografowie mieli także swoją społeczność i organizowali warsztaty fotograficzne. Dostawali więc od nas bony dla swoich kursantów.
Ty sprytna jesteś!
Bardzo! [śmiech] Moim pierwszym talentem jest strateg, a drugim aktywator, więc ja szybko dostrzegam takie możliwości i połączenia.
Muszę przyznać się do czegoś jeszcze. W momencie, w którym nasz sklep zaczął się tak szybko rozwijać, ja byłam jeszcze początkującym fotografem, bo to był dopiero trzeci rok mojej działalności. Sesja ze mną kosztowała wówczas 390 złotych.
Pewnego dnia, gdy przygotowywałam się do wyjścia na zdjęcia, mąż poprosił mnie o zrobienie 2 kocyków o dużym splocie. To się robi na rękach, machnęłam oba w 20 minut. Mąż skwitował to słowami: „Właśnie zarobiłaś 400 złotych.” Uznałam, że trzeba coś z tym zrobić.
Efekt był taki, że już po pół roku sklep przynosił 7 razy większe zyski niż to, co byłam w stanie zarobić, pracując na sesjach na full-time.
Twoje zaangażowanie w sklep było bardzo kreatywne, a jednocześnie wciąż byłaś aktywna jako fotograf. Jak udało ci się połączyć taką furę roboty?!
To rzeczywiście dużo pracy, ale każdy z nas ma jakiś cel. Moim celem było stworzenie dwóch dobrych marek: Lemon & Pearl i Monika Serek. W początkowym okresie prowadzenia firmy spałam po dwie godziny na dobę – mąż może potwierdzić.
Nie potwierdzi, bo spał!
Ktoś musiał, żeby zająć się dziećmi. [śmiech]
Nie traciłam czasu na zastanawianie się, że coś mi umyka. Wiedziałam, że teraz muszę poświęcić więcej czasu i pracy, żeby później móc ewentualnie spijać śmietankę, którą udało się urobić. Sukces nie przychodzi sam i – jak to mówi Miłosz Brzeziński – nie znajduje się go pod kamieniem.
Czasem trzeba zrezygnować z części zleceń i poświęcić się pracy nad czymś, dzięki czemu w przyszłości zarobimy więcej
Przede wszystkim zrezygnowałam z części sesji i poświęciłam się sklepowi, bo on tego wymagał. Poza tym czułam na sobie ogromną odpowiedzialność za zatrudnionych ludzi.
Ogromnym atutem naszych produktów był fakt, że były one idealnie skrojone dla noworodka. Wielu twórcom wydaje się, że wiedzą, jak wygląda małe dziecko…
A czym się różni prawdziwy noworodek od tego, co się ludziom wydaje?
Nie zdają sobie sprawy, jak maleńkie jest to dziecko! Myślą, że rodzi się takie trzymiesięczne. Ja ze względu na sesje miałam do takich maluchów cały czas dostęp, więc mogłam na nich sprawdzać moje produkty. To dawało moim klientom gwarancję, że nie kupowanie u nas to pewna inwestycja.
Na początku firma wymagała od ciebie ogromnego zaangażowania. A jak wygląda to dzisiaj?
Dzisiaj poświęcam sklepowi około jednego tygodnia na trzy, cztery miesiące. W tym czasie praktycznie przez 10 godzin dziennie zajmuję się projektowaniem. Dzisiaj też działamy trochę inaczej, staramy się dostosowywać do zmian na rynku.
W 2018 roku zauważyliśmy pierwsze spadki sprzedaży spowodowane choćby pojawieniem się w Polsce Instagrama, który bardzo ułatwia wyszukiwanie innych dostawców. Zastanawialiśmy się, co zrobić: ratować to jakoś czy trochę zluzować szelki?
Pojawiły się inne możliwości zarobku, więc postanowiłam zluzować ze sklepem i sprzedawać produkty bardziej okazjonalnie, czyli np. na moich warsztatach fotograficznych i zagranicznych, konferencjach branżowych czy choćby w Black Friday.
Szybki sukces twojego sklepu to taki trochę prezent od losu: odpaliłaś go i od razu była sprzedaż. Podejrzewam jednak, że nie obyło się też bez różnych wpadek. Możesz coś o tym powiedzieć?
Jeśli chodzi o samo prowadzenie sklepu, czyli sprzedaż czy obsługę klientów, to nic takiego nie przychodzi mi do głowy. Oczywiście, zdarzały się jakieś niedostarczone paczki, zwroty czy reklamacje, ale to nie było nic aż tak poważnego.
Poległam natomiast trochę na zarządzaniu ludźmi. Sklep obnażył moje słabe strony w tym zakresie. Jak już wspomniałam, moimi talentami są strateg i aktywator, ale później są jeszcze empatia, optymizm i bliskość. Wyobraź sobie teraz takiego szefa, który ma zarządzać zespołem!
Ja mogłabym cały dzień siedzieć z pracownikami, pić kawę i narzekać na szefa – czyli samą siebie! Energetycznie bardzo dużo mnie to kosztowało. Ja autentycznie współczułam moim pracownikom, że muszą wykonywać swoją pracę. Czułam, że muszę ich za to przepraszać albo jakoś im to rekompensować.
Jakiś czas temu słuchałam świetnej wideorecencji Tomasza Raczka na temat głośnego filmu Parasite. To film o życiu ludzi z różnych sfer społecznych, a także o tym, że nasz sposób postrzegania świata i rozumienia rzeczywistości zależy od tego, na jakim szczeblu w tej hierarchii się znajdujemy.
Tomasz Raczek przywołuje w tej recenzji historię ze swojego życia. Kiedy jako dziecko mieszkał z rodzicami, pracowała u nich służąca, choć ja wolę mówić menedżerka domu. Nazywali ją Królową. W tygodniu spała w ich kuchni i zajmowała się domem, a w weekendy wracała do siebie. Kiedy pewnego dnia Królowa zachorowała, jego mama zajrzała pod jej łózko w kuchni i znalazła tam trochę odsypanego cukru, trochę soli, trochę odwiniętego papieru toaletowego… Mimo że pracodawcy byli dla Królowej dobrzy, ona widziała świat inaczej.
Ja tak mam, jeśli chodzi o pracowników. Między pracodawcą a zatrudnianymi przez niego osobami zawsze będzie luka, której nie da się zasypać. Zrozumienie tego było dla mnie bardzo uwalniające.
Dziś zlecam wszystko zewnętrznie. Moja wirtualna asystentka ma nawet zakaz dzwonienia do mnie – komunikujemy się, pisząc do siebie i to najlepiej w podpunktach, żeby moja empatia nigdzie się nie przedarła.
Dzięki temu jestem dużo bardziej produktywna, bo nie rozchodzi mi się nigdzie energia.
Kiedyś myślałam, że to jest dziwne. Uważałam to za swoją porażkę, bo przecież przedsiębiorca powinien być dobry we wszystkim – w sprzedaży, reklamie i w zarządzaniu ludźmi też. Ostatnio jednak wysłuchałam twojego podcastu o jednoosobowej firmie, w którym Michał Szafrański opowiadał, że też woli pracować sam i nie czuć na sobie odpowiedzialności za kogoś. Uspokoiłam się, bo to znaczy, że jestem normalna!
Sklep nauczył mnie, że żeby być dobrym szefem, trzeba być osobą rozumiejącą i wymagająca. Ja jestem bardzo wymagająca wobec samej siebie – zdaniem mojego męża nawet jak nic nie robię, robię więcej niż inni – ale wobec ludzi czuję blokadę i nie potrafię wymagać.
Sklep wydaje się świetnym rozwiązaniem: pasywny dochód, dzięki któremu nie musisz sprzedawać swojego czasu. Ty jednak znów zrobiłaś pewien zwrot i to dość niezrozumiały. Zaangażowałaś się w warsztaty i szkolenia, czyli znowu sprzedajesz czas za pieniądze! Ponownie robisz coś, czego nie da się tak łatwo skalować. Skąd taka decyzja?
Chyba z mojej wewnętrznej potrzeby. Ja staram się zawsze słuchać siebie, a nie innych dookoła, bo wyznaję zasadę, żeby nie słuchać nigdy nikogo, kto nie idzie tam, gdzie ja, albo nie stara się dotrzeć tam, gdzie ja.
Ja po prostu uwielbiam uczyć ludzi. Lubię mówić, inspirować, tworzyć, a sklep nie daje mi tej interakcji, feedbacku i energii.
To wszystko trzeba oczywiście dobrze przekalkulować. Jeśli okazuje się, że założony roczny obrót mogę osiągnąć przy pomocy warsztatów już w marcu – pod warunkiem, że dobrze je rozreklamuję i poprowadzę – to wchodzę w to! Dzięki temu w wakacje mogę się poświęcić dzieciom i sporo czasu przeznaczyć na myślenie kreatywne.
W szkole też tak robiłam: na początku roku zgłaszałam się na każdej lekcji, żeby nałapać piątek i mieć spokój do końca roku.
Czy to znaczy, że ty od kwietnia już nie zarabiasz?
Ależ oczywiście, że zarabiam, ale wtedy już tylko na inwestycje.
OK, szanuję taką decyzję.
Bo wtedy nie mam ciśnienia. Rozmawiałam nawet o tym z Olą Budzyńską: jak nic nad tobą nie stoi, okazuje się nagle, że możliwości płyną z każdej strony.
Im bardziej naciągasz gumkę od majtek, tym bardziej dostajesz nią w twarz, więc czasem warto te gumki zluzować.
Potwierdzam: jak ja napisałem na stronie, że nie przyjmuję współprac w podcaście, od razu zaczęły się maile w sprawie współpracy! Wróćmy jednak do twoich warsztatów. Szkolisz na nich innych fotografów, czyli uczysz innych robić to samo co ty. Jak pozbyć się obawy, że ucząc innych rzemiosła fotografii, tworzę sobie konkurencję?
Nie można zjeść ciastka i mieć ciastko. Trzeba dokonać wyboru i jeżeli zależy ci na zarabianiu, chowasz dumę do kieszeni.
Ja w ogóle nie mam takich obaw. Wynika to z przyświecającej mi misji – ja chcę nauczyć ludzi robienia pięknych zdjęć, bo nasi klienci zasługują na to, by czuć się pięknie, zwłaszcza w dobie Instagrama i Facebooka. Spełniam po prostu marzenia ludzi. Rodzice mają mieć piękne zdjęcia dzieci, a kobiety w ciąży mają się czuć jak diwy.
Poza tym ja mam w sobie bardzo duże pokłady kreatywności. Fotografuję noworodki, portrety dziecięce, rodziny i kobiety w ciąży, więc moja dziedzina jest dość szeroka i mam duże pole manewru.
Decydując się na uczenie innych swojego fachu, upewnijmy się, że nasza dziedzina jest na tyle szeroka, że będziemy mogli cały czas się zmieniać i nie skończymy w gronie swoich klonów
Lubię robić warsztaty, bo często słyszę od moich kursantów, że po szkoleniu u mnie myśleli, że wskoczyli na moją planetę, a tymczasem ja po dwóch tygodniach jestem już gdzie indziej. Im szybciej kursanci mnie gonią, tym szybciej ja się rozwijam!
Ja się szybko nudzę w biznesie, dlatego ciągle się zmieniam. Poza tym w uczeniu spełniam się cała.
Polecam zastanowić się, czy nasza dziedzina działania rzeczywiście daje nam tak dużo możliwości, bo jeśli jest bardzo wąska, można faktycznie skończyć w gronie swoich klonów.
Przyczepię się trochę do tego ciągłego zmieniania się. Taki przedsiębiorca może być postrzegany jako osoba niezdecydowana albo chaotyczna. Jak odróżnić elastyczność od prób łapania kilku srok za ogon?
Mnie się wydaje, że ja nie łapię kilku srok za ogon, ale może faktycznie tylko mi się wydaje… [śmiech]
Monika Serek to przede wszystkim sesje ciążowe i noworodkowe i staram się cały czas trzymać tej specjalizacji. Nie wypowiadam się na tematy, na których się nie znam, i nie zaciągam społeczności, która nie jest moją społecznością.
Zmieniam się, ale cały czas w obrębie tego, co robię. Lubię eksperymenty, kontrowersje, lubię, gdy coś się dzieje.
Kiedy rozmawialiśmy w podcaście dwa lata temu, byłaś w trochę innym momencie swojego życia. Co się zmieniło? Jak podchodziłaś do swojego biznesu kiedyś, a jak postrzegasz go dziś?
Dzisiaj najcenniejszy jest dla mnie czas. Jeżeli coś wymaga ode mnie zbyt dużo czasu lub zaangażowania energetycznego, od razu wypada z mojej listy zadań. Wiem bowiem, że później byłaby z tego tylko męczarnia.
Dwa lata temu organizowałam też konferencję biznesową dla fotografów i byłam idealistką, która chciała trochę naprawiać rynek. To się bardzo zmieniło.
Ostatnio przeczytałam na blogu Agnieszki Maciąg, że trzeba przestać spierać się z ludźmi i pozostawić ich w ich własnym błędzie. Zdałam sobie sprawę, że od jakiegoś czasu właśnie tak działam.
Wcześniej byłam trochę jak Magda Gessler, która udziela ludziom rad, a oni z nich nie korzystają. Zawsze mnie dziwiło, że ludzie jej nie słuchają, ale prawda jest taka, że oni tak naprawdę nie potrzebują tych rad!
Dzisiaj przestałam współpracować z ludźmi, którzy nie chcą mojej pomocy. Skupiam się na tych, którzy naprawdę chcą ze mną pracować i czegoś się ode mnie nauczyć.
Do mnie bardzo trudno się dostać, często zasłaniam się moją asystentką…
Nawet twojej asystentce trudno się do ciebie dostać.
Dokładnie! [śmiech]
Ale jak ktoś już się dostanie, a ja tę osobę poznam, to zaciągam ją do mojej społeczności i na przykład zabieram na warsztaty czy pokazuję swoją pracę od kuchni. Ludzie w rekomendacjach często wspominają, ze warto ze mną współpracowac, bo ja przyjmuję takie osoby pod swoje skrzydła.
Kolejną zmianą jest to, że przestałam się ścierać z systemem i ludźmi. Trzymam się swoich sztywno ustalonych zasad. Nie żałuję, że jacyś klienci do mnie nie trafią. Przeciwnie – wzmacnia to moją pewność siebie i daje dużo wolności. Czuję, że firma działa tak, jak chcę.
Słucham i obserwuję siebie: nie robię tego, czego absolutnie nie chcę robić, bo w efekcie zamiast pchnąć mnie do przodu, pociągnie mnie to tylko o trzy kroki w tył.
Gdyby ktoś doradził ci takie działanie pięć lat temu, pewnie byś nie posłuchała…
Oczywiście, że nie.
Każdy musi przejść swoją drogę i dojrzeć do pewnych rzeczy.
Podczas konsultacji u Pawła Tkaczyka często było tak, że przez godzinę nawijałam o czymś, a on na koniec stwierdzał tylko: „tak, masz rację” albo „nie, nie masz racji”…
Czy mógłbym ci udzielać konsultacji? To musi być strasznie fajna robota!
Tak, ja jestem bardzo dobrym klientem! [śmiech]
Ale wracając do Pawła: mój mąż często się temu przysłuchiwał i potem mówił, że przecież już wcześniej sugerował mi to samo. Tyle że ja jestem Zosią Samosią i najwięcej uczę się na drodze, którą muszę pójść bez względu na wszystko. Fajnie jest mieć cel, ale dojście do niego nie jest dla mnie najważniejsze. Rozwijam się, tylko gdy się potykam.
Chyba w jednym z twoich podcastów słyszałam takie ładne słowa: każda porażka powinna być nauczką, nauczka – nauką, a nauka – mądrością.
Prowadząc szkolenia dla fotografów, widzisz, że twoi kursanci są na wcześniejszym etapie drogi, którą wspólnie podążacie. Co im radzisz? Możesz im powiedzieć, żeby żyli w zgodzie z własnymi zasadami, ale sama wiesz, że to może do nich nie trafić, bo oni musza po prostu popełnić najpierw swoje błędy.
Najczęstszym problemem na moich warsztatach biznesowych jest to, że ludzie przychodzą i nie wiedzą, czego chcą od życia. Zakładają firmę i pytają, co teraz.
Nie wiedzą, jaki mają cel, dlaczego ich produkty miałyby się sprzedawać, kto miałby je kupować…
Tymczasem w biznesie trzeba sobie postawić latarnię, do której chcemy płynąć. Jeśli tego nie zrobimy, znajdziemy się na środku oceanu i będziemy płynąć, żeby nie utonąć, ale nigdzie nie dopłyniemy.
W takich sytuacjach bardzo często mi się zdarza proponować ludziom, żeby poszli na terapię i najpierw porozmawiali z samymi sobą. Wiele niepowodzeń w biznesie wynika z niepoukładania siebie samego i relacji z rodziną czy innymi ludźmi.
Nie da się niczego sprzedać, nie da się sprzedać samego siebie nawet w najzwyklejszej rozmowie, jeśli nie jesteśmy w stanie powiedzieć o sobie dwóch pozytywnych zdań!
Trzeba sprawdzić, kim się jest, jakie się ma wartości i kogo chciałoby się mieć w swojej społeczności. Nie można pracować ze wszystkimi. Ja na przykład wiem, że z osobami bardzo poukładanymi raczej bym się nie dogadała.
Warto zacząć od siebie, a nie zrzucać winę na rynek czy konkurencję.
Nie tylko robisz piękne zdjęcia, ale i mądrze mówisz!
Dziękuję bardzo.
Pytania od publiczności
Paweł: Wspomniałaś, że początkowo twoja sesja kosztowała 390 złotych, a zrobienie dwóch kocyków – 400 złotych. Naturalnym krokiem było więc podniesienie cen sesji. Czy ustaliłaś sobie jakiś limit, do którego byłabyś skłonna podnieść te ceny?
Rzeczywiście, w pewnym momencie musiałam podnieść ceny, bo miałam zbyt dużo zleceń. Prawda jest jednak taka, że wydawało mi się, że nawet jeśli zwiększę stawkę tylko o 100 złotych, ludzie przestaną u mnie kupować.
Ostatecznie zwiększyłam tę kwotę o 200 złotych i mentalnie przygotowałam się na koniec mojej przygody z fotografią. Nawet pożegnałam się ze sprzętem!
Mój mąż jednak zapewniał mnie, że się sprzeda i… sprzedało się w ciągu godziny. Co jeszcze ciekawsze, liczba chętnych na moje sesje zwiększyła się o 50%! Ludzie zaczęli mi bardziej ufać, bo za wysoką ceną szła równie wysoka jakość.
Podnosząc ceny, warto kierować się popytem na nasze usługi i sytuacją na rynku
Nie ustalałam sobie nigdy limitów. Ceny podnosiłam zwykle, gdy zaczynało mi brakować terminów na 3-4 miesiące do przodu, chociaż często radzę, żeby podnosić ceny, gdy brakuje nam terminów już na miesiąc do przodu.
Dzisiaj najlepiej sprzedaje mi się sesja, która kosztuje 3500 złotych i to jeszcze nie jest mój górny limit. Przyglądam się temu, co się dzieje na rynku, i odpowiadam na to.
Zresztą o podnoszeniu cen mówiłam też sporo w moim poprzednim podcaście z Markiem.
Aga: Twoje fotografie są bardzo charakterystyczne i wyraziste, przez co się wyróżniają, ale mogą narażać cię na krytykę i hejt. Dziś pewnie już się tym nie przejmujesz, ale jak radziłaś sobie z tym na początku działalności?
Wiele razy spotykałam się z hejtem. Na początku było to bardzo destrukcyjne doświadczenie i niektóre komentarze nosiłam w sobie nawet tydzień. Później było już lepiej.
Szybko zauważyłam, że mam bardzo małą odporność na krytykę. Być może wynikało to z faktu, że wychowywałam się w latach 80., kiedy wyróżnianie się było uważane za coś niewłaściwego.
Moment przełomowy miał miejsce dwa lata temu. Doświadczyłam wtedy naprawdę silnego hejtu na temat mnie samej. O ile krytykę mojej pracy mogłam jakoś znieść, o tyle bardzo zabolało mnie, że ktoś wypowiada się na mój temat, zarzucając mi na przykład pazerność, zupełnie mnie nie znając!
To było moment, w którym złamało się moje ego – i to było naprawdę wspaniałe. To właśnie ego sprawia, że tak to wszystko bierzemy do siebie i się oburzamy. Zrozumiałam w końcu, że hejt nie jest skierowany we mnie, bo jest to problem osoby hejtującej, która projektuje na mnie swoje życie. Hejterzy chcą nam podciąć skrzydła, bo sami mają je podcięte.
Trzeba dbać o siebie i nie przejmować się krytyką. Polecam wszystkim książkę Agnieszki Maciąg Miłość. Ścieżki do wolności, z której możemy się wiele dowiedzieć o sobie.
Kiedy jest mi naprawdę źle, wchodzę sobie na kanał Ewy Chodakowskiej. To jest aż niewiarygodnie: ona propaguje zdrowy styl życia, a ludzie jej nienawidzą!
Zresztą, jak ktoś jest wyjątkowo natarczywy czy nieżyczliwy, usuwam komentarz albo wręcz banuję taką osobę. Moje miejsce w sieci to jest miejsce na piękne zdjęcia, a nie na takie wynurzenia. Jak ktoś chce się wyżyć, niech sobie założy kanał na YouTube i niech tam opowiada, co mu się we mnie nie podoba, i łączy społeczność w bólu.
Nie można pozwolić się złamać, bo to oznacza, że hejter wygrał. Żyjmy dla siebie, a nie dla innych.
Kasia: Mówiłaś, że nie sugerujesz się opinią ludzi, którzy nie idą w twoim kierunku. Ale wspomniałaś też, że trzeba mieć latarnię, do której zmierzamy. Czy jest ktoś, na kim się wzorowałaś? Masz jakichś mentorów biznesowych?
Moim celem jest bycie autorką najpiękniejszych zdjęć przedstawiających niezwykłe i wyjątkowe chwile. Te zdjęcia powinny być z kolei sumą wszystkich moich talentów. Wiem, z których kanałów czerpać, żeby to było naprawdę moje i nie do podrobienia.
Moimi mentorami są Paweł Tkaczyk i Ola Budzyńska, od której mnóstwo się nauczyłam, podpatrując, jak PSC buduje swój biznes. Poza tym Agnieszka Maciąg i Kamila Rowińska, która z kolei jest moim całkowitym przeciwieństwem, bo nie jest osobą specjalnie empatyczną. Nauczyłam się od niej za to, jak i gdzie stawiać granice i nieprzekraczalne mury wokół siebie.
Sylwia: Jak wygląda u ciebie proces analizowania talentów i pracy nad nimi? Skąd wiesz, ze powinnaś rozwijać te największe, a nie te, w których nie jesteś zbyt mocna? Czy ktoś ci w tym pomógł?
Po prostu skorzystałam z terapii.
Firmę otworzyłam, żeby udowodnić sobie i innym, że na coś mnie w życiu stać. Tyle że te powody są dobre na pierwsze dwa lata, a później te pobudki mogą nas zjeść. Uświadamiasz sobie, że mimo że pracujesz, wcale nie czujesz się taka wspaniała.
Dopiero terapia pozwoliła mi wszystko sobie poukładać i dowidzieć się, jaka naprawdę jestem. Dziś wiem na przykład, że empatia jest moim wielkim atutem i dzięki niej przyciągam klientów. Wcześniej wydawało mi się, że jest tylko źródłem moich problemów.
Nie jest ujmą zrobić krok w tył i przyjrzeć się sobie. Ujmą jest przeć do przodu i uważać, że cały świat jest zły.
Na pierwszym spotkaniu z terapeutą miałam straszne wyrzuty sumienia, że tam przyszłam. Czułam się słaba. Usłyszałam jednak wówczas piękne słowa: to, że rozpoczęłam terapię, świadczyło o mojej sile. Człowiek słaby zrzuca winę za swoje niepowodzenia na wszystkich dookoła, a człowiek silny przyzna, że problem leży w nim i trzeba go naprawić.
Arkadiusz: Czy masz jakąś jedną radę dla osoby, która chciałaby lecieć tak wysoko jak ty? Jak znaleźć w sobie siłę do realizowania postawionych celów?
Mnie najbardziej pomogło wyselekcjonowanie pięciu wartości najważniejszych w moim życiu. Są to: niezależność, wolność, rodzina – tylko gdy mam te dwie pierwsze, mogę być wsparciem dla moich bliskich – rozwój osobisty i lojalność.
To są fundamenty, na których chcę stać.